Dzisiaj będzie o filmie, który ekstremalnie mi się nie podobał. Ale zanim przejdę do rzeczy, najpierw ważny wstęp.

Wstęp.

Wiadomo jak smakuje owoc zakazany. I wiadomo, że jeśli chodzi o jabłko i Ewę w raju to, kto bez winy niech pierwszy… (Uwaga: banał!) Po prostu to co przeklęte, zakazane, naznaczone społecznym ostracyzmem i zapowiadające silne, ekstremalne emocje przyciąga. I z takim nastawieniem zabrałem się do oglądania enfant terrible europejskiego gore Cannibal Holocaust (1980).

Ten film, wbrew pozorom, ma bardzo dobry PR. Na portalach filmowych można przeczytać o tym, jak wyjątkowy pod każdym względem jest Cannibal Holocaust; jak kontrowersyjny, nowatorski i jak zakazany. Fani gore podtrzymują mit tego filmu jako dzieła ekstremalnego i realistycznie zrealizowanego.

Moim zdaniem całkowicie nietrafnie.

Ale po kolei.

Bartłomiej Paszylk w swoim Leksykonie filmowego horroru przy okazji recenzji The Blair Witch Project pisze:

Jedni chwalili „nowatorską atmosferę paradokumentalną” (niesłusznie, bo choć efekt paradokumentu jest tu przekonujący, to wcale nie nowy – niektórzy twierdzą wręcz, że to podróbka znacznie bardziej szokującego Cannibal Holocaust Ruggero Deodato z 1979r.) (…).

Uważam, że to co napisał Paszylk jest bardzo, bardzo głupie. I zanim zacznę motywować swoje zdanie, uprzedzę: tak, jestem fanem The Blair Witch Project i uważam ten film za ARCYDZIEŁO horroru. Więc odmienną opinię z Paszylkiem mamy nie tylko w tej konkretnej kwestii, ale w całościowej ocenie filmu o wiedźmie z Blair.

Zacznę od tego, że nie rozumiem jakim cudem Paszylk, porównując oba filmy, nie dokonał rozgraniczenia gatunkowego. A jest ono dosyć znaczące, bo o ile film Deodato jest zwykłym szokerem z elementami intensywnego gore, o tyle The Blair Witch Project to czysty gatunkowo horror. Rozumiem, że taka subtelność umyka masowemu odbiorcy i niewyspecjalizowanym w tematyce krytykom filmowym. Nie rozumiem natomiast czemu umknęło to filmoznawcy, który na horrorze zna się bardzo dobrze. A wbrew pozorom jest to bardzo znaczące. Milion razy łatwiej jest zrealizować film gore w formie paradokumentu, niż horror… a więc w tej kwestii twórcy The Blair… wykazali się nie tylko autentycznym nowatorstwem, ale też o wiele wybitniejszymi zdolnościami reżyserskimi od Deodato. Poza tym dość znaczący moim zdaniem jest fakt, że Cannibal Holocaust nie udaje dokumentu jako takiego, a jedynie podpiera się określonym stylem filmowania i opisem świata przedstawionego. Przez pierwsze 40 minut filmu chyba żaden widz nie ma wątpliwości, że ma do czynienia z czystą fabułą. Potem pojawia się motyw znalezionych taśm, który to jest JEDYNYM wspólnym motywem obu dzieł. Motyw znalezienia taśm filmowych. W tym miejscu zaczyna i kończy się nowatorskość Cannibal Holocaust. W The Blair… jest inaczej. Tam cały film został zrealizowany w formie paradokumentu i poza lakonicznymi napisami otwierającymi i zamykającymi film nie ma żadnego kontekstu, który mógłby dawkować napięcie, czy wspomagać główną fabułę, jak ma to miejsce w przypadku filmu, który TAK NAPRAWDĘ jest tematem tego wpisu czyli Cannibal Holocaust.

A takiego wyjaśniającego i wzmacniającego kontekstu jest w CH bardzo dużo. Cały długi prolog, liczne przerywniki w trakcie projekcji odnalezionych taśm i łopatologiczny epilog.

Samo porównanie, mimo że długie, uznałem za istotne, bo jest to standardowa treść, jaka pojawia się przy okazji omawiania obydwu filmów, a moim zdaniem… wprowadza w błąd i bardzo krzywdzi doskonały The Blair Witch Project porównaniami do tandetnego dzieła Deodato.

Koniec wstępu 😉

Czas na zarys fabuły…

Pewien profesor (nie wiadomo czego…) wyrusza do amazońskiej dżungli w celu odnalezienia członków ekipy antropologicznej, którzy zaginali podczas zbierania materiałów do swojego filmu. Ich zadaniem było zbadanie zwyczajów wyjątkowo prymitywnych plemion z tamtego rejonu. Pierwsze 40 minut filmu obrazuje podróż głównego bohatera. W bardzo realistycznych, przywodzących na myśl styl National Geographic, zdjęciach możemy oglądać nie tylko faunę i florę rzeczonej dżungli, ale również metody wkupienia się w łaski plemion. I jest to zdecydowanie najlepsza część filmu. Zrealizowana w specyficzny sposób, odważna i intrygująca. Kończy się odnalezieniem zwłok i… opus magnum Deodato… taśm z nagranym zapisem zdarzeń. Następuje powrót do Nowego Jorku i projekcja owych taśm, której towarzyszy dyskusja czy odnalezione treści powinny zostać upublicznione.

Po dobrym początku film niebezpiecznie obniża jakość. Bohaterowie (WSZYSCY) zachowują się nieracjonalnie, a kreacja mało prawdopodobnych sytuacji całkowicie dyskwalifikuje ten film jako udaną próbę paradokumentalności.

Abstrahuję już od samego zachowania tych niby profesjonalnych podróżników (które po prostu zwala z nóg), ale chodzi mi o wątek ewentualnej reakcji środowiska naukowego na odnaleziony materiał. Dlaczego decyzje na temat jego losów padają jeszcze przed dokładnym obejrzeniem całości nagrań? Dlaczego rozmowy i argumenty poszczególnych stron są napisane tak niedorzecznie? I skąd owo idiotyczne nawiązanie do podróży kosmicznych?

Największym zarzutem wobec tego filmu jest coś, co moim zdaniem dyskwalifikuje produkcję Deodato jako udany gore…. Jest to już nawet nie głupota i nieprawdopodobieństwo, ale zwyczajna nuda… Tak, ten film jest nudny. Po budującym napięcie wstępie mamy serię głupich zachowań, głupich rozmów i eskalację brutalności i to wszystko. Widz coraz bardziej zastanawia się, ale o co w tym wszystkim chodzi??? Po co to? I dlaczego tak długo? Stety albo niestety atrakcyjność tego obrazu kończy się na jego statusie dzieła „kontrowersyjnego” i „zakazanego”. I żeby było jasne ja nie mam nic przeciwko nawet ekstremalnie ukazanej brutalności.

***

Zwolennicy CH doszukują się w tym filmie głębszego przesłania. Ma być to film, który dekonstruuje mit białego człowieka jako istoty cywilizowanej; tworzy analogię pomiędzy pełną blichtru, nauki i kultury cywilizacją Zachodu a – przepełnioną prymitywizmem i brutalnością – cywilizacją rdzennych ludów Ameryki. Problem polega na tym, że film tylko pozornie utożsamia się z sytuacją owych rdzennych mieszkańców. W rzeczywistości bowiem kultywuje stereotyp prymitywnych plemion jako siedliska ciemnoty i patologii. Kanibalizuje daną społeczność, pomijając całkowicie elementy ich zwykłego bytowania, na rzecz eskalacji gore. Za niskim poziomem misyjności tego filmu przemawia dodatkowo fakt, że autentyczne plemiona, od których Deodato zapożyczył nazwy, nie mają nic wspólnego z kanibalizmem, jaki został sprzedany publiczności w filmie. To wszystko uniemożliwia traktowanie filmu jako dzieła politycznie i społecznie zaangażowanego. CH jest co najwyżej, kiermaszem brudnego seksu, agresji, stereotypu i głupoty. Zapewne właśnie to ekstremum moralne i wizualne (jeszcze raz: gore) zdecydowało o wyjątkowym statusie, jakim cieszy się CH wśród fanów gatunku.

Trochę koloryzuję, bo ten film jest kontrowersyjny nie tyle z powodu realizmu w ukazywaniu zabijania ludzi – chociaż jest on bardzo mocno eksponowany (i to nie tyle kanibalistyczna działalność tubylców, ile zachowanie pseudonaukowców, którzy po przybyciu do wioski Indian strzelają do kogo popadnie, gwałcą, a w końcu zapędzają do jednego z szałasów kobiety i dzieci, a następnie ten szałas podpalają [Swoją drogą nie jestem w stanie zrozumieć logiki ich postępowania. W jaki sposób chcieli zdobyć – zapewniający im sławę materiał antropologiczny -zabijając tych, którzy mogli dostarczyć im owych unikalnych informacji??? A co za tym idzie: gdzie tu paradokumentalność???]) – ale ten film jest sławny z powodu autentycznego zabijania zwierząt. Mamy w filmie np. dłuuugą scenę patroszenia żółwia, który dla potrzeb tego filmu autentycznie zginął. I nawet jeżeli rozumiem, że nie o takie efekty chodziło autorowi recenzji CH z portalu Horror.com to jego stwierdzenie:

Sceny gore i brutalność stoją na wysokim poziomie

brzmi nieco cynicznie.

Podsumowując.

CH jest filmem okropnie niedopracowanym, a owa wychwalana dokumentalność jest niezwykle powierzchowna i kiepsko zrealizowana. Jakość scenariusza całkowicie zniweczyła, dający spore możliwości, pomysł wyjściowy, a sceny seksu jednoznacznie prowadzą do stwierdzenia, że film Deodato jest marną produkcją bez większych ambicji.