Polski horror opowiadaniem stoi. Było już o antologiach Red Horse, było o Demonach Śmigiela, to może tym razem cofnijmy się nieco w przeszłość, do roku 2007, kiedy to swoją premierę miała książka pt:

Chłopiec z aluminiowym kubkiem w dłoni

Najpierw kilka słów o autorze.

Jarosław Moździoch znany był mi głównie ze średnio udanej powieści Maska Luny… Problem z nawet sprawnie napisaną Maską Luny polegał na tym, że w kontekście intrygi fabularnej objętościowo była zbyt obszerna i „niestraszna”… Mimo to jako plus trzeba dodać, że powstała w czasie całkowitej polskiej horrorowej posuchy, wiec zmilczeć na jej temat nie wolno. Silna w mastertonowskie inspiracje w pewnym sensie ukazywała zachodnie nurty, najsilniej oddziałujące na polskiego czytelnika.

Krótką, choć dosyć interesujacą, notkę biograficzna pisarza można przeczytać tutaj.

Chłopiec z aluminiowym kubkiem…

Książka składa się z 12 opowiadań, w których autor z charakterystycznym dla siebie nie-pretensjonalnym stylem opisuje bardziej lub mniej straszne; bardziej lub mniej udane i bardziej lub mniej schematyczne historie ze świata mroku. To, co stanowi o wyróżniającej się wartości tego tomu, to styl pisarza i jego umiejętność tworzenia sugestywnych opisów, głównie w stylu gore. I to właśnie epatowanie obrzydliwością ratuje ten zbiór, niewyróżniających się niczym fabularnie, opowiadań.

Chłopiec…

Opowiadanie I — Pensjonat Heli

(impresja na temat filmów spod znaku Od Zmierzchu do Świtu i tajemniczych, pradawnych legend w tle. Jedno z najlepszych w tomie)

Opowiadanie II — Autor powieści z ohydą i koszmarem w tle

(takie sobie) (treść jak w tytule)

Opowiadanie III — Coś

(przeciętne)

Opowiadania IV — Studnia spełnionych marzeń

(jak wyżej)

Opowiadanie V — Medeya

(opowiadanie fabularnie trochę w klimacie Jennifer z MoH)

Opowiadania VI — Pralnia

(wciągający klimat, proste i na temat. Opisane miejsca przywodziły mi na myśl mroczne lokacje z Silent Hill 2, bardzo satysfakcjonujące)

Opowiadanie VII — Do rychłego zobaczenia, brachu

(takie coś w stylu opowieści wigilijnej, banał)

Opowiadanie VIII — Zupa rybna

(całkowity błąd systemu)

Opowiadanie IX — Spadek

(To jest niezłe. Jedno z niewielu, które zapadło mi w pamięci na dłużej. Głównie za sprawą sugestywnych opisów)

Opowiadanie X — Rattus urbanus

(A to opowiadanie szczerze polecam. Jest to historia ukrywających się na dworcu bezdomnych, którym przychodzi zmierzyć się z jedną z klasycznych Urban Legends. Konfrontacja bardzo dosłowna i trzymająca w napięciu)

Opowiadanie XI — Śląski naśladowca Hieronima Boscha

(Widać, że na koniec tomu opowiadań zebrano najlepsze teksty Moździocha. Świetne opowiadanie w klimacie Klubu Dumas. Wyraziste, intrygujące i z bardzo dobrym finałem)

Opowiadanie XII — Chłopiec z aluminiowym kubkiem w dłoni

(Chyba najlepsze w całym tomie. Zakończenie niby w miarę przewidywalne, ale jednak sposób prowadzenia postaci i akcji trzyma w napięciu. A do tego na końcu jest naprawdę obrzydliwie…)

***

Podsumowując opowiadania autorstwa Moździocha mogłyby się wpisać do klasyki polskiego horroru, gdyby to odgałęzienie literackie nie było czysto umowne, bo poza jednostkowymi przypadkami czegoś takiego właściwie nie ma. Formalnie czerpią z doskonałej tradycji prozy Poe. Moździoch świetnie zdał egzamin z warsztatu pisarskiego i wyobraźni literackiej. W przeciwieństwie do jego powieści Maska Luny, nie ma mowy o nieznośnych dłużyznach i umowności grozy. Tutaj jest straszno i klimatycznie.

Kolejny tytuł do odnotowania i dokoptowania do biblioteczki pod hipotetyczną nazwą Klasyka polskiego horroru.