„Koń Alechina” Kaspra Bajona to kolejna książka wpisująca się w nurt opowieści o opowiadaniu historii. To zachwycająca historia odkrywania własnej tożsamości i otwierania drogi do przyszłości poprzez poznawanie przeszłości własnej rodziny i przeszłości w ogóle. To ukryta pod pozorami „sagi rodzinnej au rebours” pełna anegdot i literackich aluzji, wspaniale opowiedziana – ale zarazem niedopowiedziana – historia. I to właśnie owo niedopowiedzenie, owa tajemnica sprawia, że książkę tę tak znakomicie się czyta, tak chętnie do niej powraca, aby dokonywać kolejnych interpretacji.

Karol Lorak (jego imię i nazwisko składa się na swego rodzaju palindrom, grę słowną, których w powieści Kaspra Bajona zresztą będzie o wiele więcej) to młody człowiek, który właśnie stoi u progu własnego życia. Stoi, spoglądając na płynącą rzekę, swoistą rzekę czasu, po odejściu znad której rozpocznie się jego własna historia. Zanim jednak Karol tak naprawdę dowie się, dokąd winien podążać, musi najpierw dowiedzieć się, kim jest i skąd przybywa. Jakie były losy jego rodziny i w jaki sposób wpłynąć one winny na jego własne życiowe wybory?

A dowie się tego, prezentując nam zasłyszane przy różnych okazjach opowieści. Opowieść o znalezieniu Lewiatana w wodach nieopodal Węszystka. Opowieść o obsesji jednego z członków rodziny na punkcie wielorybów. Opowieść o pojedynku filozofa i poety na uklepanej ziemi. Opowieść o odnalezieniu w prowincjonalnym miasteczku zwłok Świętego Jerzego. Opowieść o zasługach jednego z członków rodziny Karola.

Choć Karol początkowo planuje oddzielić prawdę od mitu, kłamstwo i koloryzowanie tej opowieści oraz próby wybielania członków rodziny od faktów, szybko daje się porwać nurtowi opowiadanej historii. Szybko orientujemy się, że nie ma większego znaczenia, czy bohaterowie żyli w bliskiej nam rzeczywistości, czy miejscowości opisywane w książce naprawdę istnieją w naszym świecie – ważne, że istnieją one w rzeczywistości powieściowej. Ważne, że trzeba zastanowić się, co tak naprawdę one oznaczają.

Ważne też, że Kasper Bajon wspaniale radzi sobie z literacką materią. Autor, który sprawdził się już jako poeta, przenosi swoje dotychczasowe doświadczenia na grunt powieści. Bajon formą się bawi, a z czytelnikiem przez cały czas sobie… pogrywa. Posługuje się nienaganną, doskonale literacką polszczyzną, narracja jest w jego powieści regularna, bardzo rytmiczna, przywodząc zresztą na myśl powoli kołyszący się nurt rzeki. Jego opisy są bardzo plastyczne, mocno oddziałując na wszystkie zmysły – a zarazem i na wyobraźnię czytelnika. Mamy tu elementy synestezji – opisywane przez Bajona obrazy chłoniemy wszystkimi zmysłami, a wywołują w nas one skojarzenia bardzo daleko idące.

Od malarstwa gładko przechodzi Bajon do muzyki. Ze swadą opisuje kompozycje czytelnikowi znane i kompletnie nieznane (a może po prostu nieistniejące? warto podjąć własne śledztwo w tym zakresie), by następnie podążyć w kierunku teatru. Pewne elementy powieści, niektórzy bohaterowie, sytuacje, fragmenty i wspominane w książce dzieła (malarskie czy muzyczne) będą wielu bardziej obytym czytelnikom przywodzić na myśl dość konkretne skojarzenia, stanowią bowiem bardzo subtelną, efemeryczną i niemal niemożliwą do rozszyfrowania aluzję – tym większa jednak będzie przyjemność z rozpoznawania ukrytych znaczeń, zakamuflowanych mocno ludzi i tekstów kultury.

Parę słów jeszcze o gatunkach. Sam Bajon deklaruje, że „Koń Alechina” to saga rodzinna au rebours. I rzeczywiście, odnajdujemy tu elementy sagi, w które jednak wplata autor istną gatunkową żonglerkę. Jest więc „Koń Alechina” również swoistą odmianą powieści ilustrowanej – fotografie zamieszczone w książce stanowią nie tylko jej uzupełnienie, ale są niemal niezbywalnym elementem narracji. Bawi się Bajon, wplatając w jej tok fragmenty imitujące inne formy – nie tylko literackie sensu stricto. Mamy tu uzupełniający książkę wiersz, mamy fragmenty zapisu pewnej partii szachowej, kawałki scenariusza serialu, elementy stylizowane na traktat filozoficzny… Jako znakomity autor, okazuje się Bajon również świetnym… aktorem – czuje się równie dobrze, odgrywając przed nami rolę filozofa, co scenarzysty. I wypada w tych rolach równie wiarygodnie.

Być może za sprawą elementów dość swobodnie potraktowanej powieści ilustrowanej i skojarzeń z „Tajemniczym płomieniem królowej Loany”, odniosłem wrażenie, że powieść Bajona bardzo mocno koresponduje zarówno z wynikami badań nad literaturą, jak i z twórczością literacką Umberta Eco. Problem z rozbieżnością fikcji i rzeczywistości, kłamstwa i prawdy wydaje się jako żywo przeniesiony z „Baudolina”, skojarzenia z „Tajemniczym płomieniem…” nasuwają się same, opowieść o opowiadaniu historii to przecież „Imię róży”, a postmodernistyczne gry i literackie aluzje oraz stwarzanie świata za sprawą snucia opowieści… cóż, to po prostu cała twórczość włoskiego semiologa, od „Sześciu przechadzek po lesie fikcji”, po „Dzieło otwarte” mówiące o współtworzeniu opowieści przez czytelnika.

Dzieło otwarte… Zapewne nim właśnie miała być nade wszystko powieść Bajona. Autor, tworząc pozornie hermetyczny świat, którego elementy i bohaterów rozpoznać będą mogli wyłącznie członkowie pewnej rodziny, zarazem zaprasza czytelników do niemal dowolnego (niemal jest tu słowem kluczowym) jego interpretowania, a więc i – współtworzenia. Bajon pozostawia wskazówki, zaprasza do gry, równocześnie jednak pozostawiając czytelnikowi dość dużą swobodę działania i nie do końca wyjaśniając reguły całej zabawy. Bajon zaprasza nas do rozegrania z nim bardzo nietypowej partii szachów. Partii ogromnie zajmującej i świadczącej o wielkiej klasie debiutującego tą powieścią literackiego gracza. Partii wartej uwagi niezależnie od tego, czy lubimy i znamy reguły tej królewskiej gry.