Tegoroczny festiwal ujawnił smutną prawdę: Organizatorzy festiwalu mają gust na poziomie amerykańskich nastolatków albo, co chyba jest jeszcze gorsze, wybierają filmy zupełnie przypadkowo, nie zwracając uwagi na ich wartość.

Filmy. Filmy są bowiem najsłabszym ogniwem tego festiwalu.

Na festiwalu horrorów przede wszystkim brakowało horrorów. Było ich może – takich prawdziwych (gatunkowo) ze dwa: Open Graves i Trailer Park of Terror, plus jeden standardowy slasher, kiepski bo kiepski, ale był: Dying Breed.

Ale po kolei.

Dzień pierwszy

Festiwal otworzył najlepszy film tegorocznego festiwalu. (Tak, tak właśnie uważam!) Dobry początek nie był jednak zapowiedzią udanego seansu. Następnie Best of horror shorts. To, co miało być największą atrakcją tegorocznej edycji, okazało się chyba jego największą porażką. Chyba, bo pewnie można by się licytować, co tą największą porażką było.

Blok krótkometrażówek rozpoczął się od ładnej wizualnie, ale banalnej i kompletnie wtórnej Tratwy. Historia dwójki rozbitków została przedstawiono zupełnie sprawnie, ale nie miała nic wspólnego z horrorem.

Wirtualne randki były już nieco ciekawsze, ale podwójny feministyczno-seksistowski wydźwięk (w wersji pop) tej futurystycznej opowiastki o mężczyżnach na baterie i spragnionych uwagi kobietach pozostaje właściwie nijaki. Historia młodej kobiety, która kupuje sobie męską zabawkę mającą za zadanie spełniać jej sny o idealnym mężczyźnie, kończy się wymianą nieefektywnego modelu (emancypacja maszyny i próba szowinistycznego zdominowania swojej właścicielki) na wibrator. Ot i całe przesłanie z którego ciężko wydedukować czy chodzi o wyśmianie feminizmu czy wręcz przeciwnie. 😉

Mavela… albo Moja miłość mieszka w kanałach był bez dwóch zdań najciekawszą krótkometrażówką, co nie znaczy, że najlepszą. Większość publiki oczywiście nie kupiła historii o zakochanym w mieszkającej w kanałach ściekowych, gównianej femme fatale amatorze. Zwłaszcza, że wiele w niej było absurdalnego humoru w stylu Monthy Pythona i męskich genitaliów. Film oczywiście do horroru trudno zaliczyć, ale w jego ocenie jestem skłonny do pewnej wyrozumiałości, zwłaszcza z uwagi na manifestacyjną ekscentryczność tej produkcji.

Das Zimmer. Niemiecki film o aktorze, którego prześladuje jego własny wizerunek. Kolejny film, który może nie zaniża poziomu, ale nie podnosi go ani o trochę ponad wszech-przeciętność naszej kultury.

Welgunzer to taka natomiast krótkometrażowa impresja na temat, który rok wcześniej pojawił się już na horrorfestiwal.pl w świetnych Zbrodniach czasu. Tym razem jednak film o podróżach w czasie i ich konsekwencjach oddał cesarzowi, co cesarskie i poszedł w całkowite zapomnienie.

Brother’s Keeper. To było lepsze. A w każdym razie całkiem sprawnie zrobiona krótkometrażowa wersja znanych motywów o psychopatycznych mordercach, stworach ukrywanych w piwnicy i niewinnych, epatujących seksem ofiarach. Ten film był chyba najlepszy z całego krótkoczasowego 😉 bloku. Dobre zdjęcia, dobre aktorstwo i trzymająca w napięciu historia; chociaż nie mam złudzeń, że za jakiś czas o tym filmie zapewne kompletnie zapomnę.

Eel Girl – Cofam to co napisałem wyżej. Najlepszy był 5-minutowy filmik o kobiecie-węgorzu. Świetna zabawa efektami specjalnymi, przyjemnie hardckorowy klimat, scenografia na najwyższym poziomie i oczywista bezkompromisowość, ujawniająca się w manifestacyjnej prostocie tego dzieła (W tym filmie po prostu ktoś kogoś zjada) to jest to co lubię najbardziej. 🙂

Night of Hell Hamsters – To było fajne. Taka niskobudżetowa (co widać!) parodia, ale można się było pośmiać z żartów z konwencji horrorowej. Treść, jak w tytule filmu.

Head to Love – Head to love zostawiłem sobie na sam koniec, bo, jako że przy realizacji tego filmu czynny udział brała bardzo reprezentatywna polska ekipa, zasługuje na to. O tej krótkometrażowej ekranizacji opowiadania Łukasza Śmigiela i Kazimierza Kyrcza Jr. na swoim blogu Cafe Mrok pisał już Achnabal.

Historia rozpoczyna się w momencie, gdy pewien młody człowiek zakochuje się w pięknym grafittii, przedstawiającym głowę kobiety. Wkrótce główny bohater i jego przyjaciel zostają zaproszeni do posiadłości artysty, który ów portret wykonał. Nie będę spoilerował zakończenie, natomiast nie spodziewajcie się jakiegoś zawrotnego suspensu. W tej filmowej nowelce wszystko rozgrywa się w ramach już bardzo dobrze znanej i wielokrotnie eksploatowanej historii. Na gruncie fabularnym trudno więc w Head to love oczekiwać czegoś interesującego. Na uwagę zasługują natomiast… FATALNE dialogi. Bohaterowie raz, że rozmawiają ze sobą jakby przed chwilą wyszli z książek: sztucznie, nienaturalnie, głupio; to jeszcze ich sensowność pozostawiają dużo do życzenia. Gra aktorska w większości woła o pomstę z Nieba. A już odtwórca głównego bohatera tak nieporadnie radzi sobie przed kamerą, że, muszę przyznać, na swój sposob jest on jednym z plusów Head to love. Mógłbym pewnie jeszcze napisać o okropnych, OKROPNYCH, kiczowatych malowidłach na ścianach, które to podobno mają moc rozkochiwania w sobie ludzi, bo to… to był po prostu kicz straszliwy; mógłbym, ale napiszę o dobrych zdjęciach i klimatycznej scenografii, które ratują tę produkcję przed całkowitą porażką. Zdjęcia i gotycka scenografia sprawiają, że mimo wszystko film warto obejrzeć jako ciekawostkę, jako kolejną realizację polskiej wizji horroru. W porównaniu do reszty całkiem strawną.

Pierwszy dzień zamykała Piła, ale ja już sobie darowałem ten pokaz i poszedłem spać.

Dzień drugi

Dzień drugi otworzył – jak słusznie przewidywałem – laureat tegorocznego festiwalu, Sauna. Jak się pozbieram czasowo to istnieje pewna możliwość, że o tym filmie napiszę odrębną notkę. Powstrzymuje mnie jednak – chyba całkowicie indywidualne – poczucie, że Sauna horrorem nie jest.

Potem Open Graves. To był taki typowy horror o grupie młodych Amerykanów eliminowanych przez klątwę tajemniczej gry. Gry planszowej, która została stworzona na bazie ciała pewnej potężnej czarownicy. Ten horror był dosyć głupi, a co za tym idzie… relaksujący 😉 ale zupełnie nie na miejscu.

Visions to był jakiś absurd. Główna bohaterka wyglądem i grą bardziej przypominała heroinę komedii romantycznych, niż czarnego kryminału w stylu giallo. To, plus imbecylne dialogi doprowadzały do niezamierzonego efektu komicznego. Do pełnego obrazu należałoby zapewne dodać jeszcze zabawnie głupią i wtórną fabułę, skonstruowaną na bazie scenariusza, który wysmażyli chyba mało utalentowani fani najgorszych odcinków serii Piła.

Trzeci dzień

Po trzecim dniu spodziewałem się chyba najwięcej.

Nie, nie po Dying Breed. (Chociaż muszę przyznać, że w kontekście pozostałych filmów wypadł znośnie!)

My name is Bruce było jedna wielką żenadą. Tanie dowcipkowanie, kiepska fabuła i nudna kreacja głównego bohatera (Tak, Bruce’a Cambella właśnie) sprawiły, że gdyby nie to, że z całego tegorocznego zestawu filmów najwięcej obiecywałem sobie po Trailer park of Terror, następnego dnia byłbym znacznie bardziej wyspanym człowiekiem.

Najwięcej obiecywałem sobie po Trailer Park of Terror, jak się miało okazać, zupełnie niesłusznie. Teraz powtórzę magiczne zdanie: w kontekście tegorocznego festiwalu wypadł nieźle… Ale gdyby zrobić autentyczne zestawienia najlepszych horrorów, to TPoT wypadłby blado. Obiecujący beginning o nieszczęśliwej damie do towarzystwa i jej zemście został rozmieniony na drobne. Tania, żałosna brutalność, karykaturalne czarne charaktery i słabo zarysowane sylwetki głównych bohaterów (ale przede wszystkim śmieszna sylwetka metalowca-szatana!) sprawiają, że klimatyczny potencjał historii przepadł w bigosie parodystycznych zapędów jego twórców. Jakościowo jest może lepiej, ale gdyby zanalizować samą historię to okrutnie przypomina mi produkcję Dark Castle 13 duchów, co jest porównaniem smutnym.

Podsumowując, Festiwal Multikina jest coraz gorszy. Generalnie trzeba podkreślić: Fajnie, że jest; ale niestety jakościowo z roku na rok spada coraz niżej. Co będzie za rok…? Chyba możemy być dobrej myśli, bo gorzej niż w tym roku już być nie może.