Egzorcyzmy Dorothy Mills. Dorothy Mills

Rzadko pojawiają się horrory elegancko wykonane, z klasą i interesującym klimatem; horrory, w których nastrój tworzony przez scenografię i zdjęcia jest jednym z bohaterów filmu, a nie jedynie tłem. Taki właśnie jest (miał być) Dorothy Mills.

Dlatego tym bardziej szkoda, że pomimo tego wszystkiego wyszedł film tak niesamowicie głupi, nudny i tak bardzo o niczym, jak tylko można to sobie „wymarzyć”. Wymyślcie sobie cokolwiek, co można popsuć w scenariuszu i z pewnością znajdziecie to w – tak nachalnie promowanym ostatnio jako nowy Sierociniec – Dorothy Mills.

Dobre recenzje z tego filmu znajdziecie na stronach Cafe Mrok i (chociaż na mój gust o wiele za łagodną) na blogu guru.

Nie będę skupiał się więc na całościowym opisie, bo inni już zrobili to lepiej, a jedynie na tym wszystkim, co tak masakrycznie mi się nie podobało. A było tego trochę.

Scenariusz. Wiem, że w powszechnym filmowym odbiorze portrety psychologów/psychiatrów baaaaaardzo odbiegają od tego, co należałoby nazwać profesjonalizmem zawodowym. I gdyby nie to, że postacie te są często (tak jak w tym przypadku) przedstawione jako bohaterowie pozytywni, można by uznać to za manifestowanie lęku społeczeństwa przed „władzą” jaką mają nad nim ci, którzy okazują się całkowicie do tego niepredestynowani.

Główna bohaterka Dorothy… prezentuje się jednak tak infantylnie, że w żaden sposób nie da się jej rozgrzeszyć z niekompetencji; nawet w ramach szeroko pojętych potrzeb fabularnych.

Pani doktor, Jane Morton (Carice van Houten) przybywa na wyspę, aby zająć się przypadkiem „nawiedzonej” dziewczynki, wkrótce po tym, jak życie w wypadku stracił jej kilkuletni syn. Pomijam fakt, że osoba po takiej traumie nie jest psychicznie gotowa do wypełnienia zadania, jakie jej powierzono, bo… powiedzmy, że to jeszcze w ramach tych wymogów fabuły można by zaakceptować, gdyby… no właśnie…. gdyby wątek ze straconym dzieckiem w ogóle był potrzebny. Ale on nie dosyć, że bzdurnie poprowadzony, to jeszcze nic nie wniósł do fabuły! Poza jedną groteskową sceną, która przekreśliła w moich oczach już kompletnie główną bohaterkę. Chodzi mi o scenę, w której podejrzana o osobowość mnogą Dorothy „wciela się” w tego kilkuletniego synka… a nasza pani Houten (!) ucieka przed swoją pacjentką i zamyka się w pokoju. Gdyby po tym nastąpiła scena, w której opuszcza ona wyspę, pisząc raport o sytuacji Dorothy i o tym, że z powodów osobistych nie jest w stanie zajmować się dalej przypadkiem dziewczynki, a do historii wkroczyłby nowy bohater, można by to uznać za ciekawy zabieg suspensowy na podobnej zasadzie, jaką w Psychozie zastosował Hitchcock. Ale nasza pani doktor najwyraźniej dochodzi do wniosku, że uciekanie przed chorym dzieckiem mieści się w normie, a co gorsza najwyraźniej uznali to również twórcy filmu.

Houten zachowuje się zresztą beznadziejnie na wszystkich możliwych frontach. Antagonizuje do siebie „ortodoksyjną” społeczność poprzez całkowity brak szacunku dla ich zasad i „panoszenie” się po wyspie na zasadzie: mogę robić, co mi się podoba, nie muszę Was szanować, bo jesteście tylko po to, żeby odpowiadać na moje durne pytania; ocenia i niewykonuje swojej pracy. Jej działania są kompletnie bezrefleksyjne i… co jeszcze gorsze… mało skuteczne. Zamiast wywiedzieć się, co ma się wywiedzieć… napisać z tego raport i doprowadzić do odcięcia Dorothy od społeczności, która – nie trzeba do tego mieć tytułu naukowego – ma niezwykle destrukcyjny wpływ na dziewczynkę… Ta zdaje się raczej przyjmować punkt widzenia społeczności i sama odbiera Dorothy jako opętaną. (Co jest już bardzo ryzykowne choćby ze względu na jej status w filmie: oświecona, wykształcona Europejka w Ciemnogrodzie).

Sama społeczność wyspy, ksenofobiczna, ortodoksyjnie religijna (katolicyzm), staroświecka i patriarchalna narysowana jest już nawet nie głupimi, ale zwyczajnie nudnymi kreskami. Zresztą w ten obraz wkradają się dosyć rażące nielogiczności. Bowiem skoro społeczeństwo to jest tak XIX-wiecznie zaściankowe i religijne, a jego mentorem i przewodnikiem jest ksiądz to dlaczego (?!) aprobowane jest to, co mieszkańcy wyspy robią z Dorothy… A co robią z Dorothy? A no wykorzystują ją jako medium do sprowadzania zmarłych dzieci i kontaktowania się z ich pogrążonymi w żalu rodziców. Przede wszystkim, jeżeli Dorothy uznawano by za opętaną przez demony (dusze, które nie trafiły do Nieba), to nie organizowano by seansów spirytystycznych (z udziałem księdza!), ale co najwyżej te obecne w polskim tytule, a nieobecne w filmie egzorcyzmy. W filmie natomiast okazuje się, że nowa Dorothy znalazła swoje miejsce w hierarchi społecznej wyspy, kompletnie niemożliwe w socjologicznym obrazie, który próbowali nam sprzedać twórcy tego filmidła… W podobny sposób zastanawiające i całkowicie niekompatybilne do obrazu psychologicznego księdza jest jego końcowe zachowanie. (Ale tego już nie zdradzę, bo wyjątkowo jak na mnie – nie chcę spojlerować)

Mógłbym, jeszcze napisać o sztampowości tego obrazu, banałach jakie się w nim pojawiają i permanentnego braku grozy; mógłbym napisać o męczoco nudnej intrydze, zagadkach z przeszłości szytymi z najtandetniejszych kalek zrobionych na filmach z Hallmarku, ale napiszę o czymś innym:

Napiszę o tym, że mimo tego, że ten film jest kompletnie badziewny i głupi, to warto go obejrzeć. Warto go obejrzeć dla tytułowej roli Dorothy Mills, a raczej dla młodej aktorki, Jenn Murray, która radzi sobie fenomenalnie. I momenty pojawienia się jej na ekranie były jedynymi momentami, kiedy nie przejmowałem się idiotyzmami fabularnymi, a po prostu z otwartymi szeroko oczami śledziłem genialną kreację, albo raczej genialne kreacje tej aktorki. To z jakim talentem potrafiła wcielić się i wiarygodnie odegrać rolę zarówno pretensjonalnej młodej kurewki, agresywnego nastolatka czy kilkuletniej dziewczynki jest po prostu oszałamiające. Byłem pod autentycznym wrażeniem i dla tej jednej kreacji warto przebrnąć przez wszystko inne.

Tym większe jednak jest rozczarownie całością.

Potencjał był spory, ale jego realizacja pozostawia sobie naprawdę więcej niż wiele do życzenia.

Mimo gry Jenn Murray.

Porażka.