„Była sobie dziewczyna” to ogromnie piękny, nastrojowy i kameralny film. Ale też, trzeba powiedzieć, że to obraz, który nie każdemu przypadnie do gustu – miejscami jest bowiem przeestetyzowany i w gruncie rzeczy w odniesieniu do wielu dzieł kina europejskiego wydaje się po prostu wtórny.

Szesnastoletnia Jenny, wracając pewnego dnia ze szkoły i w deszczu taszcząc ciężką wiolonczelę, spotyka Davida, trzydziestoletniego mężczyznę, który oferuje jej podwiezienie. Wraz z wejściem Jenny do samochodu rozpoczyna się chyba największa przygoda w jej życiu. Córka typowych, konserwatywnych mieszczan, którzy troszczą się nade wszystko o to, co wypada, otrzymuje szansę na poznanie życia, które dotąd było jej niedostępne. Trafia na salony, odwiedza galerie sztuki i ekskluzywne restauracje, czerpiąc z doświadczenia mężczyzny, który – jak deklaruje – ją kocha. W końcu musi dokonać wyboru między dalszą edukacją na Oksfordzie a szkołą życia, do której zaprasza ją David.

Nie jest to historia szczególnie odkrywcza, wypada zaznaczyć. Znamy ją już i z literatury (nade wszystko), i z kina. Ale Nick Hornby wykonał znakomitą pracę, adaptując na potrzeby filmu wspomnienia pewnej dziennikarki, zaś Lone Scherfig, reżyserka, w pełni potrafiła wykorzystać potencjał tej opowieści. Oboje utrzymali nostalgiczny nastrój, pełną życzliwości wobec ludzi atmosferę oryginału. Autorka opowiada tu przecież o swojej dawno minionej młodości, a takie historie niemal zawsze muszą być bardzo ciepłe. Jest tu więc szczypta poczucia humoru, jest sporo pobłażania, wyrozumiałości wobec bohaterów. Nawet mocno przerysowany ojciec Jenny (męskie i brytyjskie wydanie naszej Anieli Dulskiej) tak naprawdę zostaje ostatecznie usprawiedliwiony. Nawet David, nakłaniający dziewczynę do podjęcia decyzji, które wcale nie musiały dla niej dobrze się skończyć, potraktowany zostaje z dużą życzliwością.

Wygrywa ten film stroną wizualną. Szare, brytyjskie ulice mocno kontrastują tu z wnętrzami klubów, galerii, restauracji czy z atmosferą artystowskiego Paryża. Te zaś stanowią prawdziwą ucztę dla oczu.

Wygrywa obraz również świetnym aktorstwem. To oscarowa Carey Mulligan w roli Jenny nadaje mu wiarygodności. Mulligan, także dzięki charakteryzacji, przeistacza się z nieco pulchnej nastolatki w drugą Audrey Hepburn. Z nieporadnej dziewczynki plotkującej z koleżankami i niepotrafiącej przeciwstawić się rodzicom staje się uwodzicielską kobietą, flirtującą z mężczyznami i potrafiącą wykorzystać swe wdzięki. „Była sobie dziewczyna” to po prostu jej film.

Przyznaję się bez bicia – „kupiłem” ten obraz pomimo świadomości wielu jego słabostek. „Kupiłem” go po po prostu uwielbiam w kinie proste, niedzisiejsze historie, doskonale zagrane, choć momentami przeestetyzowane. Ta nostalgiczna opowieść urzekła mnie i życzę, by również w Państwa przypadku stało się tak samo.