Mało mnie, mało mnie… na blogu…

Trochę demotywuje zaniżona aktywność innych blogowiczów. Z drugiej strony różne rzeczy coraz bardziej zniechęcają mnie do pisania w ogóle. Coraz mniej we mnie zapału, werwy i talentu…. Spaliłem się po prostu, a że mój blog „podobno” z biegiem czasu stracił ducha, więc niezbyt wiele chęci mi zostaje, aby go wskrzeszać. Czasami więc nawet skrobnę jakiś tekst, ale często potem niedoszlifowany czeka na mityczne dobre dni w wordzie.

Do tego:

Właśnie dzisiaj w przerwach czytania Kronik Spiderwick (tom 5), słuchając Diany Krall, przeglądam sobie ostatni numer Grabarza… i… kurde, nie żebym odmawiał twórcom tego magazynu internetowego genialności, samozaparcie i talentu… ale czytałem ten numer z takim niesamowitym znudzeniem i niesmakiem… Zarówno teksty publicystyczne jak i recenzje wydały mi się tak przeciętne, nudne i powierzchowne, że naszła mnie refleksja, iż jeżeli moje teksty są podobnie inspirujące, to chyba lepiej zatrzasnąć na jakiś czas sarkofag horror story i pacierz i spać.

[Najwięcej obiecywałem sobie po wywiadzie z Jakubem Małeckim, bo jego Błędy bardzo przypadły mi do gustu i chętnie spróbowałbym nowego Przemytnika cudów. To niesamowite, że po lekturze tak totalnie wizyjnych i pulsujących oryginalnością powieści kogoś mogą interesować kwestie w stylu: dlaczego tyle pisze Pan o Poznaniu? albo ile z Pana postaci zawdzięcza charakter i imiona Pana znajomym? Bo na tych dwóch wątkach jak na filarach opierał się cały wywiad. Żenada…]

Rozczarowania na każdym kroku.

Ale horrory oglądam. Czytam głównie fantasy i lit. młodzieżową, ale horrory oglądam i mógłbym tutaj poszczelać tytułami, prawie jak Leon z TMP w 4 odsłonie Resident evil (na marginesie… marzę już o zakończeniu rozgrywki, bo to całkiem przyjemna, ale kompletnie pusta gra).
Dobra, do rzeczy…

Dzisiaj chciałbym, żeby było o horrorze, co to mnie naprawdę przestraszył. A że z powodu jakiś braków w wykształceniu boję się jedynie na bardzo przeciętnym kinie, zahaczającym nierzadko o autentyczny badziew to trudno.

Ostatnio zresztą chyba w ogóle robię się jakiś mało wymagający, bo co drugi horror oglądam z szeroko otwartymi oczami, głośno komentuję, rozmawiam z bohaterami i uciekam na balkon na papierosa. Jakby tego było mało okazuje się, że największe wrażenie robią na mnie te filmy, których pozytywnych recenzji w internecie jak na lekarstwo. Cóż, może rzeczywiście taki wrażliwy ze mnie człowiek i mało wymagający widz?

Niech i tak będzie.

No to po tym przydługim autoterapeutycznym tekście -> film na dzisiaj, to:

LĘK

Dzieło to ustawiane jest na tej samej półce, co inne słabe, amerykańskie produkcje, grzeszące sztampowością, nudą i uproszczeniami. Ja natomiast uważam, że potencjał opowiadanej przez Christophera Smitha historii jest naprawdę wart uwagi. Nie chcę Wam tutaj wmawiać, jak miało to miejsce w przypadku horroru o krowach, że dostaniecie kawałek naprawdę soczystego mięcha, ale Lęk to jedna z tych produkcji, które – jeżeli zaakceptujemy niefrasobliwą logikę i uproszczoną wizję świata – pozwolą nam spędzić 2 godziny w pełnym napięciu, a trzeba dodać, że ze swoją krwawą scenografią i bezkompromisową motywacją głównego negatywnego bohatera film jest po prostu rzeźniczy 🙂

***

Główna bohaterka, mieszkanka Londynu (ale raczej z tej jego lepszej części) postanawia przenieść się z jednej nieudanej imprezy na drugą. Ponieważ taksówka ucieka jej sprzed nosa, na środek transportu wybiera metro. A że jest już późno, a ona pod wpływem używek, więc przesypia ostatni pociąg i…

…budzi się zamknięta i zapomniana na pustej, podziemnej stacji.

————–

Tak zupełnie sama to oczywiście być nie może, bo:

a) potrzebny jest ktoś kto by miał na nią chrapkę

b) ktoś, kto spełniłby mało zaszczytną rolę mięsa armatniego

c) byłoby mało dialogów 😉

Ale pieprzyć szczegóły! W wyniku nieprzychylnej dla urokliwej Kate serii zdarzeń, ląduje ona uwięziona w jakimś alternatywnych, zrujnowanych podziemiach Londynu, które stały się idealnym schronieniem i terenem łowieckim dla zdegenerowanego i sadystycznego psychopaty o enigmatycznym pochodzeniu i jeszcze bardziej enigmatycznym wyglądzie. Z czasem pewne zagadki zostają rozwiązane i poznajemy, skrótowo, ale jednak, historię schwarzcharakteru. Sugestywny obraz psychopaty-nieszczęśnika jest najmocniejszym akcentem tego filmu. Jego gollumowata postać sprawiła, że z otwartym pyszczkiem śledziłem podziemne zmagania, odtwarzanej przez BARDZO ładną Frankę Potente (Biegnij Lola, biegnij; Księżniczka i wojownik), Kate.

Postać negatywnego bohatera w Lęku stworzona jest po prostu idealnie. Chociaż jako margines recenzyjnego błędu trzeba wziąść pod uwagę, że na mnie działają ci wszyscy zmutowani, bezwzględni, odjechanie psychopatyczni mordercy w stylu Teksańskiej masakry… czy Domu woskowych ciał… Chodzi o to ich totalne i niekwestionowane zdemoralizowanie, wynikające – może to nadinterpretacja – nie tyle (albo nie tylko) z samej potrzeby zła i sadystycznych skłonności, ile z ich przymusowego statusu społecznych outsiderów, który został im nadany z racji ich odmienności i choroby. Nie chcę tutaj relatywizować tych figur. Ani przez moment nie odczuwam czegoś nawet zbliżonego do empatii czy współczucia. Chcę jedynie zwrócić uwagę na to, co jest w ich konstrukcji przerażające, czyli całkowita alogiczność czynów; brak zasad wynikający jednak nie tyle (nie tylko?) z nihilizmu, co znalezienia się na psychicznych i społecznych skrawkach cywilizacji. Odrzucenie przez społeczeństwo, frustracja, upośledzenie doprowadziły do zdegenerowania się wszelkich zachowań.

Psychopaci, co zostało rewelacyjnie przedstawione w Lęku, zaspokajają swoje – ukształtowane w wyniku toksycznego wychowania – potrzeby, sprowadzając interekcje ludzkie do poziomu prostej, średniowiecznej inscenizacji. Ich ofiary są lalkami wprawianymi w ruch, aby odgrywać wciąż te same scenariusze. Nie ma znaczenia, co zrobią… bowiem i tak za wszystkie sznurki ciągnie ich antagonista. Tworzy to taką wizję rzeczywistości, w której utrzymanie własnej indywidualności równa się utrzymaniu życia. Jednocześnie „interakcje” głównego złego i jego ofiar zazwyczaj są naznaczone pewną niewielką dawką komunikacji, albo raczej zachowań tę interakcję udających. Jedynym kryterium okreslających te sytuacje jest zatem ich iluzoryczność. Wszelkie zachowania shwarzcharakteru, znamiujące znajomość zasad jakimi rządzi się świat społeczny są pozbawione ich pierwotnych treści. Pozostają pustą formą, badź też formą, w którą Zły wprowadził własne zdegradowane znaczenie.

W Lęku najlepiej oddaje to „operacja” Mandy, kiedy potwór z rutynową dokładnością odtwarza zachowania lekarza przed przystapieniem do zabiegu: myje ręce, zakłada rękawice ochronne… Tyle tylko, że w wykonaniu potwora tracą one swoja istotę. Pozostaje jedynie element inscenizacyjny. Taka teatralizacja przywodzi na myśl inne ceremonie łączone z rytuałami składania ofiar. W przypadku Lęku bogiem jakiemu składa się ofiary jest okrucieństwo, ból, niesprawiedliwość i zło… reprezentowane poprzez absurd i karykaturalne odbicie rzeczywistości. To właśnie te elementy tak koncertowo rozegrane przez twórców Lęku sprawiają, że film daje popalić i trzyma w napięciu.

Może aż tak pozytywny odbiór Lęku powinien być poprzedzony głębszą refleksją na temat jego obiektywnej jakości. Nie potrafię jednak oprzeć się faktowi, że jest to jeden z niewielu filmów, jakie ogladałem w ostatnim czasie, który mnie autentycznie przestraszył.

Mimo wszystko
Bardzo polecam