Horrory s-f od czasu Obcego z 1979 mają poważny problem. Z jednej strony Ridley Scott swoim arcydziełem otworzył gatunkowi bramę do (nie tylko popkulturowego) mainstreamu, z drugiej postawił poprzeczkę tak wysoko, że wszystkie późniejsze horrory s-f wydają się jedynie podróbkami doskonałego oryginału. Sytuacja nieprzyjemna. Zarówno dla widzów, jak i dla horroru, jak i też w zasadzie dla Obcego, którego potencjał i wyjątkowość są rozmieniane na drobne.

Od kilku lat widać jednak usilne i bezkompromisowe próby odświeżenia gatunku przez zdeterminowanych twórców. Próby na tyle wyraziste i niezależne artystycznie, że trudno posądzić je o epigonizm, czym zaskarbiają sobie moją sympatię.

NAJNOWSZA HISTORIA HORRORU S-F W ZARYSIE 😉

Na początku byli Zagubieni.

Potem jeden z twórców tego „najlepszego serialu na świecie”, J.J. Abrams zabrał się za Wielkie Ratowanie Kina Od Zalewu Chłamu i wyprodukował w 2008 roku film Cloverfield. Novum, wprowadzanego z wielkim hukiem do kin Cloverfielda, miało polegać głównie na zmianach formalnych. Chodziło o zastąpienie „niezależnego” widoku z boku, znanym z Blair Witch Project, kręceniem „materiału” z ręki; niby to bezpośrednio rejestrowanym przez samych bohaterów amatorskimi kamerami. Z dzisiejszej perspektywy zabieg nie wydaje się tak niesamowicie oryginalny. (W 2008 roku zresztą też) Trzeba jednak zaznaczyć, że trudność utrzymania realności sprawia, że taka formuła zawsze cieszy się sporym zainteresowaniem. Bo kiedy się już uda, to wychodzi naprawdę dobry film (Patrz: tutaj). Ta „unowocześniona” perspektywa miała stworzyć wrażenie oryginalności, ale przede wszystkim bardziej zaangażować widzów, którzy mieli się poczuć, jakby sami byli w centrum zdarzeń. I z pewnością w pewnym sensie udało się to twórcom filmu, bo oglądać Cloverfielda to trochę tak, jakby samemu być na niszczonym przez dziwacznego, agresywnego potwora Manhatanie. Zabieg ten jednak szybko został podważony nieudolnością twórców. Okazało się, że pod pseudoodnowioną formą, Cloverfield skrywa niestrawną, nudną i głupią fabułę.

To swosite przekleństwo formy nad treścią okazało się znaczące. Jednak sam pomysł na odrestaurowanie movie monster z pewnymi znaczącymi, ale nie tępo naśladowczymi ukłonami w stronę klasyków gatunku (wspomniany wcześniej Obcy, ale też Godzilla, King Kong) zasługuje na odnotowanie. Cloverfield był chyba pierwszą wysokobudżetową produkcją, postanawiającą wykorzystać formę (pseudo) subiektywnej kamery z takim rozmachem. I ten pomysł był najlepszy. Połączenie spektakularności kina s-f z wątkami politycznymi ( atak na WTC) oraz intymnym dramatem samych bohaterów.

Jak już napisałem wyżej, pomysł okazał się niedopracowany. Zapewne parcie na sukces komercyjny, czy cokolwiek innego, sprawiło, że w Cloverfield wmontowano ogromną ilość kiepskich jakościowo popkulturowych klisz. Te klisze sprawiły, że Cloverfiel zasługuje jedynie na wzmiankę we wpisie o innym filmie z półki horror/thriller s-f, a nie na osobną notkę.

***

Rok później przyszedł czas na efektowny Dystykt 9. Zawadiacki film Blomkampa również miał zrewitalizować wciąż nieco skostniały gatunek i można powiedzieć, że udało mu się to znacznie lepiej niż w przypadku naszpikowanego bufonadą Cloverfieda.

Krytycy zwracali uwagę na oryginalny format tego filmu o najeździe kosmitów, ciekawie ujęte wątki społeczno-polityczne (wszechpotęga korporacji, rasizm, bieda, wykluczenia społeczne, wyścig szczurów i walka z systemem) oraz zabawne igranie z popkulturową konwencją. Dystrykt 9 miał wszystko, co teoretycznie potrzeba, do wykreowania kultowej rzeczywistości. A jednak i w tym przypadku szybko okazuje się, że za początkowo udanym pomysłem i dużym potencjałem ukryto masę efektownych, wizualnie fajerwerków, a sama fabuła stała się pretekstem do epatowania widza niebywałymi (to fakt) efektami specjalnymi.

Jak to często w takich wypadkach bywa intryga szybko została dostosowana do potrzeby zrobienia widowiska, a co za tym idzie historia o walce o wolność i prawo została sprowadzona do prostej strzelanki. Trudni nie odczuć niesamaku raz z powodu szybkiej rezygnacji twórców z autotematyzmu i dystansu na rzecz nudnej konwencjonalizacji, typowej dla kina akcji. Tym sposobem przewrotna treść została upaćkana niemożliwie umoralniającym, niestawnym przesłaniem, który jeszcze bardziej dobił, z kwadransu na kwadrans coraz bardziej dętą, fabułę.

Jeżeli pierwotnym zamierzeniem Dystryktu 9 było zamknąć w strickte popkulturowej scenografii wątki w ujęciu jak najbardziej charakterystycznym dla kultury wysokiej, to zbyt szybko została zatarta granica pomiędzy (pozwalającą na to) ironią, a (uniemożliwiającą to) dosłownością. Przez co Dystryk 9 stał się wydarzeniem sezonu, ale nie mógł się już stać drokowskazem wskazującym, w którym kierunku będzie zmierzać kino s-f.

Może inaczej: drogowskazem w pewnym sensie się stał, bo – jak pokaże omawiany za moment film – istnieje silne zapotrzebowanie na powiązanie antysystemowych wątków z horrorem s-f. Chociaż takie powiązanie, jak ktoś mógłby słusznie stwierdzić, pojawiło się już we wspomnianym Obcym. W omawianych produkcjach wątek ten został przeniesiony z drugiego planu, na pierwszy.

***

To wszystko miałem naturalnie zmieścić w dwóch kilkuzdaniowych akapitach jako wstęp do recenzji filmu Monsters z 2010 roku. Ponieważ jednak wstęp się trochę wydłużył postanowiłem uznać go za równoważną, integralną część tego wpisu o mariażu s-f i horroru w ostatnich kilku latach. A teraz wielka kulminacja.

Monsters z 2010 roku miał być manifestacją potęgi kina niezależnego. Bardzo tani i bardzo polityczny (czyli trend zostaje utrzymany) Monsters miał jednocześnie najciekawszy – z wymienionych w tym zestawieniu pomysł – i bez wątpienia – najlepsze zdjęcia. Zawiódł natomiast scenariusz i łopatologicznie przekazane infantylne, nudne przesłanie: prawdziwymi potworami zawsze są ludzie.

Ale po kolei.
Fabuła filmu Edwardsa zapowiadała się, zarówno jako monster movie i jako s-f, nad wyraz dobrze. Punkt wyjścia: kosmiczna sonda, zawierająca próbki DNA kosmitów, rozbija się w Meksyku. W bardzo krótkim czasie następuje „zaanektowanie” tej części amerykańskiego kontynentu przez obce formy życia – ośmiornicopodobne potwory. Połowa kraju staje się strefą skażoną. Stany Zjednoczone budują wielki mur, który ma za zadanie ochronić terytorium USA przed agresją ze strony potworów, dodatkowo amerykański rząd decyduje się na seryjne bombardowanie strefy skażonej. Na czym, jak się zdaje, najbardziej cierpi, zamieszkujące te tereny, ludność. Ten najsilniejszy, antysystemowy, antyamerykański wątek niestety dość szybko został wessany w umoralniającą przypowiastkę.

Na plus wychodzi natomiast fabuła czyli dramatyczna podróż dwójki Amerykanów przez „zainfekowaną” obcymi przestrzeń. Ale też na plus tylko do momentu, kiedy cała wyprawa zamieni się w tło dla nieco mdłego i dziwnie nielogicznego love story. Monsters jest to więc film, w którym wszystko, co na drugim planie – zachwyca, a wszystko, co na pierwszym – rozczarowuje.

Andrew i Samantha muszą się przedostać na teren Stanów Zjednoczonych. Andrew, który zarabia na życie jako fotograf, ma przetransportować córkę swojego pracodawcy na granicę Meksyku i Stanów Zjednoczonych. Ten wyjściowy pomysł ciekawie zahacza o temat korporacji i stosunków pomiędzy szeregowymi pracownikami i właścicielami wielkich firm. Nie jest to częsta tematyka w kinie s-f, więc z pewnością należy to uznać za sporą zasługę dzieła Edwardsa. Szkoda jednak, że cały potencjał dwójki bohaterów uwikłanych w wielkie tryby ekonomii i polityki szybko zostaje ograniczony do bardzo prostego, żeby nie powiedzieć prostackiego, przesłania o pacyfistycznym charakterze (tak niemalże w hipisowskim duchu „kochajmy się”). Świetne zdjęcia dżungli i postawienie raczej na klimat, niedopowiedzenia, a w efekcie wyobraźnię widzów, niż zwykłe efekciarstwo (które zwyciężyło zarówno w Dystrykcie 9 jak i w Cloverfield) przypominają (Z naciskiem na przypominają) wyjątkowy nastrój Stalkera Tarkowskiego. I to się świetnie sprawdza w tej ambitniejszej odmianie kina popularnego. Zainfekowa przestrzeń jest fascynująca jedynie porzez semantyczne zaznaczenie, że ta ziemia jest już zainfekowana, bo namacalnych dowodów na istnienie kosmitów nie znajdziemy zbyt wiele prawie do samego końca. Bardzo mi odpowiada taka zabawa z widzem. Nadaje to wymiar realizmu, tajemniczości i grozy, które łatwo zatracić w zbytnim epatowaniu efektami specjalnymi.

Niestety wszystko, co w Monsters udane szybko zostaje zderzone z tym, co banalne. Bardzo mnie ten film rozczarował i naprawdę mam mieszane odczucia. Polecać? Nie polecać?

Drugi plan i tło (zwłaszcza pierwsza godzina filmu) są jednak doskonałe i dla ogarniętego chaosem Meksyku oraz świetnie sfotografowanej dżungli -> warto. Aż dziw bierze, jak im się przy tak relatywnie małym budzecie udało wyczarować film, który pod względem technicznym niczym nie ustępuje produkcją ze znacznie bogatszym budżetem.