Carnivale, recenzja

sezon pierwszy

Jeden z najdroższych i najlepiej zrealizowanych seriali w historii telewizji. Jeżeli nie mieliście jeszcze przyjemności skonfrontować się z jedną z najbardziej kontrowersyjnych produkcji HBO, koniecznie musicie to nadrobić. Carnivale to wyjątkowy serial, podobno trudny i przeznaczony dla cierpliwego widza. Bez wątpienia jednak niezwykle efektowny wizualnie, z pełną przepychu (jak przystało na serial historyczny HBO) scenografią i świetnymi kostiumami. O intrygującym i bardzo dobrze napisanym scenariuszu już nie wspomnę.

Akcja pierwszego sezonu rozgrywa się w 1934 roku, w czasach największego amerykańskiej kryzysu (Great Depression). Atmosfera biedy i powszechnej beznadziei została rewelacyjnie przedstawiona poprzez wybranie na miejsce akcji wędrującego wesołego miasteczka, podniszczonego przez czas, eksploatację i permanentny brak funduszy. Jego pracownicy wszystkimi siłami probują utrzymać się w czasach powszechnej nędzy. Wesołe miasteczko Carnivale podróżuje przez pustynny krajobraz południa, odwiedzając na poły opustoszałe, prowincjonalne miasta, zabawiając, oszukując i okradając spragnionych taniej rozrywki, równie biednych, co cyrkowcy, widzów.

Wśród atrakcji Carnivale znajdziemy: kobietę z brodą, człowieka-gada, zrośnięte biodrami siostry syjamskie, a także sparaliżowaną, bardzo demoniczną wróżkę, tancerki erotyczne, ogniojada i parę innych. Wszyscy oni żyją w zamkniętej i rządzącej się własnymi prawami społeczności; neurotyczni, marzący o ucieczce do lepszego świata (najlepiej Hollywood), niespełnieni i samotni. Grupowa solidarność miesza się z nienawiścią, a przywiązanie ze znudzeniem. Nad tym wszystkim pieczę sprawuje zaradny i posiadający ogromny autorytet Samson oraz tajemnicza… dyrekcja. Ta dyrekcja to bardzo oryginalny pomysł, ani razu bowiem nie pojawia się na ekranie. Parę razy słychać jedynie jej głos, a przez kilka pierwszych odcinków niejako sugeruje się (albo ja tak tylko to sobie zasugerowałem), że jest ona jedynie wymysłem Samsona.

Główna nić fabularna serialu to baaaaardzo metafizyczna walka pomiędzy Dobrem i Złem. Przy czym trzeba zaznaczyć, że granica odzielająca te dwie siły wcale nie jest tak jednoznaczna, jak można by tego oczekiwać po amerykańskiej popkulturze. (Za duży stereotyp?) Można się bowiem kłócić na ile zły jest ten kogo typowalibyśmy na Złego, a na ile dobry ten, z którym łatwo jest się nam utożsamiać. To czyni z Carnivale naprawdę fascynujące widowisko, które z banalnego do granic możliwości wątku (właśnie ta walka Dobra ze Złem) potrafiło uczynić naprawdę niebanalną i frapującą opowieść o zwykłych ludziach, ich marzeniach, słabościach i samotności.

Dwójka antagonistów to młody, bezdomny chłopak, Ben Hawkins, i pewien ortodoksyjny i charyzmatyczny pastor, lubujący się w płomiennych kazaniach, Justin Crowe. Obydwoje ukrywają pewne mroczne sekrety. O ile jednak, wychowywany przez zaborczą i inteligentną starszą siostrę, Crowe swoje zdolności wyrzuca ze świadomości, o tyle Ben od czasu do czasu z nich korzysta. Konfrontacja tej dwójki ma miejsce jedynie w trakcie koszmarnych, wizyjnych snów, które prześladują Bena i Justina.

Bena poznajemy w chwili niezwykle przejmującej śmierci jego matki. Krótka, ale bardzo dramatyczna scena. Niemalże w tym samym momencie pojawia się przedstawciel wielkiej korporacji, aby zrównać jego dom z ziemią. W takim opłakanym stanie spotyka go opisana wcześniej cyrkowa trupa. Decyzją Samsona, Ben dołącza do grupy. Ten pierwszy odcinek to taki ładny miks największych mitów Ameryki: ortodoksyjnej religijności, przywodzącej na myśl fanatyzm ojców-założycieli, idea wilczego kapitalizmu, wielkich korporacji, w imię zysków potrafiących zniszczyć wszelkie wartości, a także, symbolizowanego przez cyrkowców, outsiderstwa, niezależności, indywidualizmu i w pewien sposób bycia self-made manem. W końcu zawsze można się po prostu spakować i zacząć wszystko od nowa. Stany są wielkie i na pewno znajdzie się tam miejsce dla każdego. Te marzenia o lepszym świecie w konfrontacji z otaczającą bohaterów beznadzieją i silnie wdrukowaną religijnością wydają się nieodłącznym elementem Carnivalowskiej Ameryki.

Pastor Crowe zajmuje się prowadzeniem kościoła na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Pomaga mu w tym jego siostra, Iris. (Rewelacyjnie purytańsko sukowata kreacja Amy Madigan). Crowe doświadcza dziwacznych i niejednoznacznych snów, które to, według naszego bohatera, są głosem Boga. Bóg nawołuje Justina, aby w miejscu burdelu (!) urządzić kościół dla przybywających z Europy imigrantów. Zapewne nie bez przyczyny dla takiej interpretacji snów jest fakt, że kilkanaście lat wsześniej rodzeństwo Crowe również przybyło ze Starego Kontynentu do USA wraz z szukającymi lepszego świata rodzicami. W tym wątku (Jak się pod koniec sezonu okazuje całkiem zagmatwanym) pięknie została ukazana ta dziwna fascynacja Amerykanów Europą, w której Europejczycy, a już zwłaszcza Europejczycy ze wschodu (Niech was nie zmyli jankeskie nazwisko, Iris i Justin Crowe to Rosjanie!), muszą być jacyś tacy na bakier z normalnością. Niech będą to magowie, opętani sztukmistrze czy mesjasze… Najlepiej wszystko na raz.

Justin Crowe jest chyba najciekawszą postacią z całego ludzkiego bestiarium Carnivale. Jego działania, mimo że noszą znamiona fanatyzmu i agresji, trudno odbierać jako złe. Budowa kościoła dla społecznie wykluczonych imigrantów, opieka nad wykorzystywanymi seksualnie dziećmi i zdolność wybaczania win (wątek z kościelną złodziejką) pokazują, że pomimo demonicznych atrybutów, traktowanie Justina jako negatywnego bohatera wcale nie jest takie proste. Można wręcz zastanowić się, czy demonizowanie jego wizji i jego postaci nie jest w rzeczywsitości pewną grą z widzami i ich przyzwyczajeniem do stereotypizacji. Zwłaszcza że sugerowany antagonista Justina, nieco laurkowy Ben, w kolejnych odcinkach ujawnia swoją mniej sympatyczną naturę. W pewnym sensie można powiedzieć, że pierwszy sezon to dla tej dwójki pewne duchowe odrodzenie do bycia złym. Mam tu na myśli „morderstwa” „przydarzające się” obu bohaterom; dla Bena będzie to zapijaczony bezdomny; dla Justina pacjenci szpitala psychiatrycznego. Ale też odrodzenie do bycia… dobrym. Dla Bena to uleczenie dziewczynki już w pierwszym odcinku; dla Justina pomoc ubogim imigrantrom. Zdaje się, że właśnie możliwość uniknięcia własnego przeznaczenia najbardziej interesowała twórców. Stąd pewnie nacisk na niejednorodność prezentowanych postaw. Nie tylko omówionej wyżej dwójki.

Ta niejasność jest bardzo satysfakcjonująca i pozwala na identyfikację z każdym bohaterem serialu. Nikt nie jest wystarczająco dobry, aby nudził i nikt nie jest wystarczająco zły, aby go znienawidzić. Równie dobrze, co w przypadku Bena i Justina, widać to na przykładzie kolejnej silnej kobiety z Carnivale – striptizerki Rity Sue. Rita Sue jest głową rodzinnego biznesu, w którym, oprócz niej, pracują jej mąż i ich dwie córki. Erotyczny, bardzo wyzwolony taniec pozwala rodzinie Rity być jedną z największych atrakcji podupadającego cyrku. Rita Sue i córki dają spragnionym, zabiedzonym mężczyznom namiastkę seksu i rozwiązłości. (Czasami również na osobności) Blondwłosa i bardzo seksowna Rita Sue jest przedstawiona z jednej strony jako wyrachowana i gotowa poświęcić szczęście innych dla pieniędzy, z drugiej strony natomiast jej bezkompromisowość i zawiziętość można tłumaczyć właśnie przywiązaniem i miłością do rodziny. Trudno nie zauważyć, że bez przedsiębiorczej Sue jej córkom i mężowi znacznie trudniej byłoby przeżyć w okrutnym, drwiącym sobie z marzeń o lepszym życiu, świecie.

Tacy są właśnie bohaterowie Carnivale surowi i niebawiący się w subtelności. Intrygują, grają, oszukują i wykorzystują, a mimo to trudno z nimi nie sympatyzować.

Kilka słów o fantastycznej oprawie.

A oprawa jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe, co czyni serial cudownie widowiskowym. Przepysznie brzydki lunapark z przestarzałym sprzętem i kiczowatymi lampkami, efektownie zrujnowane tanie domy i baraki, w których ciągle żyją zabiedzeni ludzie oraz rozkosznie koszmarne, zakurzone i biedne ubrania bohaterów tworzą razem universum tak dopełnione, że doprawdy nawet najwytrawniejszym estetom trudno będzie kręcić nosem. Jednocześnie to, co decyduje o sukcesie Carnivale, stało się gwoździem do jego trumny. Serial z odcinka na odcinek był coraz droższy, aż w końcu budżet przekroczył cierpliwość producentów. Widzowie musieli zadowolić się jedynie pierwszą księgą planowanej trylogii fantasy (na każdą z ksiąg miały przypadać dwa sezony, rozgrywające się kolejno w latach 30′, 39-40 i 40′). Na tzw. pierwszą księgę składają się dwa pierwsze sezony. Twórcy na szczęście nie pozostawili fanów samych sobie i w sytuacji, kiedy ciąg dalszy opowieści został przerwany opublikowali kilka odpowiedzi na pytania dotyczące zagmatwanej fabuły serialu.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że intryga i wszystkie znaki zapytania, jakie kreuje skomplikowana fabuła, traktowane są pretekstowo, aby po prostu wykreować fascynującą rzeczywistość. Nie będę Wam wciskał ciemnoty. Intryga Carnivale to żadne novum. Nowością jest sposób w jaki została pokazana, bo Carnivale to bardziej forma niż treść. To nieco chropowata, wielowątkowa fabuła i odwracające uwagę widzów od głównej intrygi, nachalne watki poboczne (zazwyczaj bardzo dobre) odpowiadają za metkę Carnivale jako serialu trudnego, skrajnie nie-mainstreamowego i metafizycznego. Nie dajmy się jednak zwieść. Historia o zagubionym wśród piasków i miasteczek-widm cyrku to tylko typowa opowieść o fantastycznej walce Dobra ze Złem. Pięknie pokazana (cyrk, Babilon, piaskowa burza), z gustownymi dodatkami (Rita Sue), ale pozbawawiona tego totalnego outsiderstwa i fanostwa, co równie drodzy, późniejsi Zagubieni. Stąd być może serial nie cieszył się aż taką popularnością, aby zwróciły się wysokie koszty produkcji. Druga strona medalu to ówczesna rezygnacja HBO z bardziej ambitnych seriali na rzecz masowych produkcji w rodzaju Rome.

Oczywiście bardzo szkoda. Chociaż twórcy wciąż podkreślają, że być może kiedyś uda im się zdobyć pieniądze, aby dopowiedzieć swoją przypowieść o dobrych i złych ludziach do końca. Nie piszę jednak o tym (brak zakończenia, rzeczywista typowość pewnych wątków), aby Was zniechęcić do oglądania Carnivale. Wręcz przeciwnie. Umniejszam znaczenie samej fabuły, aby nie zniechęcił Was brak rozwiązania wszystkich intryg. Siłą tego serialu jest jego mistrzowska realizacja i forma doprowadzona do poziomu telewizyjnego arcydzieła. W tym aspekcie serial to dzieło skończone i pełne. Tak więc nawet bez prostych odpowiedzi na pogmatwane interakcje, prorocze sny i dziwaczne postacie, Carnivale wart jest mszy. Zwłaszcza że niedokończone opowieści zazwyczaj smakują najlepiej. A Carnivale wśród seriali jest tym czym Death by Chocholate w świecie ciast czekoladowych. Mus jest więc go poznać. 🙂

Horrorowe wątki

Przez te ciągłe zachwalanie zapomniałbym o tym, co z oczywistych powodów powinno mnie w Carnivale najbardziej interesować. A warto o horrorze w tym serialu napomknąć, bo – zwłaszcza przy okazji ostatnich odcinków, które jak na mój gust za bardzo skręciły w stronę mydlanych oper – horrorowe wątki nierzadko ratują ten serial. Najlepiej prezentuje się tutaj wątek widmowego miasteczka dawnych górników – Babilonu. I uważam obraz tego miejsca za jeden z najlepszych w historii horroru. Bardzo subtelny, ale jego siła tkwi właśnie w niedopowiedzeniach i potencjalnym wybuchu brutalności. Okrutnie zakończony wątek Babilonu jest chyba najlepszym w tym sezonie. Obok dziwacznego, ale równie fascynującego motywu z istniejącą/nieistniejącą mityczną dyrekcją cyrku. Do tego należy dorzucić kilka świetnie wprowadzonych motywów rodem z horroru (wagon-widmo, ludzie-potwory, Justin jako upadły anioł, dziwaczne nawiedzenia i przepełnione grozą sny) i rodem ze spełniającej się apokalipsy (plagi, ciemność, proroctwa i wszechobecny grzech).

Carnivale to bardzo elegancki przykład na to jak bardzo filmowe są te wszystkie religijne odchyły w stylu natrętnego samooczyszczania się z nieczystości ducha i ciała, wizja Boga jako wiecznego, surowego sędziego. (Chociaż trudno nie odnieść wrażenia, że w świecie przedstawionym Boga właściwie nie ma).

Polecam!