Recenzja nowego Omenu jest efektem Nocy Kinowej spędzonej w przemiłym towarzystwie jednej osoby i w towarzystwie całej reszty głośnych i jedzących popcorn osób 🙂 Popcorn zresztą w porządku. Zwłaszcza na takich filmach jak Omen

Nie wiem czy zdradzać fabułę „Omenu”. Nie wiem czy słowo zdrada jest adekwatne do fabuły, w której mniej więcej wszyscy się orientują. A ja wybitnie nie lubię opowiadać o czym są filmy, bo wychodzę z założenia, że każdy może sobie sam to obejrzeć. Poza tym ja się wówczas zazwyczaj nudzę, a jak ja się nudzę, to ewentualni czytelnicy tym bardziej, dlatego jeśli chodzi o fabułę to ważne są tylko trzy kwestie: (1) wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują narodziny antychrysta (2) antychryst trafia do rodziny prominentnego amerykańskiego polityka (3) i jego ładnej żony 😉

Na pierwszy ogień pójdzie kreacja głównego bohatera filmu Roberta Thorna (prominentnego polityka [ambasadora]) w wykonaniu wybitnego aktora (Krzyk, Krzyk 2, Krzyk 3) Lieva Schreibera. Liev miał do stworzenia bardzo skomplikowaną postać. Raz ze względu na samą postać, dwa ze względu na odtwórcę roli Thorna w oryginalnym Omenie, Gregory’ego Pecka, którego rola była dosłownie bezbłędna. Thorn jest stosunkowo młodym, jak na tak ważnym stanowisku człowiekiem, poważnym, odpowiedzialnym i całkowicie zanurzonym w doczesności. Wybór takiego bohatera na ewentualnego ojca (ojczyma?) szatana świetnie podkreśla schizofreniczną strukturę naszej cywilizacji. Thorn jest tak samo jak my wszyscy z jednej strony idealnie wtopiony w racjonalny, pozbawiony czarnych dziur świat, z drugiej natomiast tak jak my podświadomie wyczuwający egzystencjalny, metafizyczny wymiar naszego istnienia i podskórną świadomość zawieszenia „pomiędzy” absolutnym Dobrem i absolutnym Złem. Thorn musi w trakcie filmu przejść drogę od rozsądnego faceta do religijnego fanatyka (w tej niehorrorowej interpretacji filmu) i od nieodpowiedzialnego ateisty do religijnego herosa (w tej horrorowej, wręcz katolickiej, interpretacji 😉 Ten problem rozwiązał za Schreibera scenarzysta, który wyraźnie zaznaczył, że nie ma żadnej niehorrorowej interpretacji. antychryst jest antychrystem. Demonicznym, prawie jak Freddy Kruger. Koniec. Kropka. W efekcie czego Schreiber po prostu biega przez cały czas. Robi poważne miny. Gada głupie rzeczy i z każdą minutą filmu udowadnia, że politycy to debile. Taka interpretacja zresztą wiele wyjaśnia 😉 Równie niepoczytalnie wypada partnerująca Schreiberowi, Julia Stiles jako Kathe Thorn. Żona głównego bohatera jest histeryczką, która w ciągu kilku minut przechodzi od miłości do swojego syna do iście morderczych planów względem dziecka. Zupełnie zasłużenie zabita.

Kto się w tym filmie broni? Oczywiście Mia Farrow w roli demonicznej niani antychrysta. Broni się na tyle na ile jest w stanie z tak pobierznie i karykaturalnie napisaną rolą. Tym bardziej efekt jest godny podziwu.

Młody Seamus Davey-Fitzpatrick nie radzi sobie tak dobrze jak jego porzednik (który zresztą pojawił się także w remaku) ale naprawdę trudno przewidzieć na ile to wina scenariusza, na ile reżysera, a na ile zdloności aktorskich.

Głównym problemem tego filmu jest to, że powstał. Gdyby go nie było można było zremakować starą wersje tym razem z dobrymi aktorami, dobrym scenariuszem i reżyserem i wszystkim. A tak, niestety… trzeba odnotować jego istnienie jako zakałę ludzkości.

Przepraszamy…

The Omen, USA, 2006, reż. John Moore, scen. David Selzer, obsada: Mia Farrow, Liev Schreiber, Julia Stiles, Carlo Sabatini i inni