Takiego scenariusza chyba nikt się nie spodziewał. Za bardzo męski film nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej (po polsku: Oscarów) w najważniejszych kategoriach zgarnęła kobieta. Kathryn Bigelow. Reżyserka filmu „The Hurt Locker” – „W pułapce wojny”.

Zaczęło się dobrze dla „Bękartów wojny”. Christoph Waltz stworzył w filmie Tarantino drugoplanową kreację rzeczywiście godną Oscara, o czym zresztą polscy widzowie mieli w większości okazję się przekonać. Wiarygodna, mocna, choć bardzo jednoznaczna, stąd żal mi nieco chyba mimo wszystko Stanleya Tucciego za dużo bardziej złożoną i trudną kreację w „Nostalgii anioła”.

Porażająca była Mo’Nique w drugoplanowej roli matki głównej bohaterki filmu „Precious”. Wyrazista, prawdziwa, wściekła. Miejscami przygaszona, czasem – balansująca na granicy szaleństwa. Oscarowa. I na Oscara w pełni zasługująca.

Ładnym i udanym zabiegiem okazało się opowiadanie aktorek o swych partnerach z planu w charakterze prezentacji aktorów w wiodących rolach. Opowiastki były to ciekawe, miejscami zabawne, miejscami wzruszające. Wygrał, zgodnie z przewidywaniami, człowiek, który w „Szalonym sercu” dokonywał cudów. Akohol, country i Jeff Bridges śpiewający własnym głosem. Wielkie, w pełni zasłużone zwycięstwo.

Podobny sposób prezentacji zastosowano w odniesieniu do aktorek ubiegających się o najwyższe wyróżnienie. Również i tu nie było zaskoczenia. Sandra Bullock i jej pierwszy Oscar w karierze za rolę kobiety twardej, silnej, odważnej – kobiety, która przygarnęła obcego, czarnego chłopaka z ulicy i pomogła mu w rozpoczęciu uczciwego, pełnego sukcesów życia. Rola wyśmienita, nie wyłącznie czarno-biała, wygrana na półtonach. Rola wymagająca wielkiej pracy i wielkiego talentu. Kreacja w filmie „The Blind Side”. Sukces tym większy, że tak wyrównanej rywalizacji w tej kategorii dawno, dawno nie mieliśmy.

Scenariusz oryginalny. Życzyłem tu bardzo mocno wygranej bracion Coen, tymczasem nagroda przypadła Markowi Boalowi za „The Hurt Locker”. Dobry to wybór, dojrzały i sukces w pełni zasłużony. Po raz pierwszy pośród nominowanych znalazł się film tak otwarcie mówiący o wojnie w Iraku i chyba dobrze, że w końcu Amerykanie nagrodzili tego rodzaju produkcję. „The Hurt Locker” to historia bardzo prosta, niemal ascetyczna, pozostająca na pograniczu dokumentu i fabuły. To opowieść o tym, że wojna uzależnia, że fach żołnierza dla wielu staje się pasją. Że niektórym może odebrać ona radość życia płynącą z innych przyjemności – pozostają im tylko adrenalina, napięcie, ryzyko… Tylko one mogą dać im szczęście, spełnienie. Bardzo ładna, po prostu – filmowa, jest scena, w której jeden z bohaterów, facet, który bez wahania ryzykuje swoje życie podczas rozbrajania bomb, który jest tak odważny, że aż lekkomyślny, który naraża innych i siebie, nie potrafi w markecie zdecydować się na wybór płatków śniadaniowych do domu. Mam wrażenie, że kwestia wojny i tego, co czyni ona z człowiekiem, poruszany był już w kinie nie raz i nie dwa, zdarzały się też lepsze ujęcia problemu, ale cóż – to jest Hollywood. To jest Hollywood i choć nie całkiem podoba mi się fakt, że „The Hurt Locker” zgarnął niemal wszystkie ważne nagrody tegorocznej gali, nie można dłużej zwlekać z ogłoszeniem tego faktu. Najlepszą reżyserką została Kathryn Bigelow. Kobieta. Po raz pierwszy w historii. Najlepszym filmem minionego roku – „The Hurt Locker”. „W pułapce wojny”.

Geoffrey Fletcher powieść Sapphire „przepisał” na język filmu w sposób bardzo udany. Poruszająca historia dziewczyny, która, zgwałcona przez ojca, walczy o zdobycie wykształcenia, stawia czoła kolejnym przeciwnościom losu, mierzy się z kolejnymi nieszczęściami, jakie na nią spadają, wiele zawdzięcza znakomitym aktorom, ale jeszcze więcej – scenarzyście. I choć żal mi „W chmurach”, choć bardzo ujęła mnie „Była sobie dziewczyna”, choć „Precious” momentami balansuje na granicy kiczu, przyznaję, że to kolejny dobry wybór tego roku.

Wielkie zaskoczenie miało miejsce w przypadku najlepszego dźwięku i najlepszego montażu dźwięku. Wszyscy obstawiali, że wyróżnienia zgarnie tu „Avatar”, tymczasem nagroda przypadła obrazowi „The Hurt Locker”, w którym rzeczywiście efekty dźwiękowe odegrały rolę niepoślednią i zrealizowane były niesamowicie sprawnie. To swoją drogą zaskakujące, jak film, który nie posiadał wielkiego budżetu, mógł przebić hity i filmy kasowe tej miary, co „Avatar” czy „Star Trek”. Wielkie zwycięstwo dobrego kina, nie – dobrych pieniędzy. Podobnie było w przypadku montażu – doceniono doskonałe rzemiosło specjalistów pracujących przy „The Hurt Locker”, nie zaś wielkie pieniądze i potęgę maszyn renderujących.

Ale i „Avatar” zdobył całkiem sporo nagród. Prawda jest taka, że wolę, gdy scenografia tworzona jest mniej w komputerze, a więcej – w rzeczywistości. Ale przyznaję, że pod względem wizualnym, estetycznym „Avatar” powalał. Dobrze natomiast, że choć wśród kostiumów doceniono „Młodą Wiktorię” – film mniej udany, choć zrealizowany sprawnie i efektownie. Tylko tych wnętrz mi żal, tych wnętrz! Dalej było już zdecydowanie bardziej przewidywalnie. Maurio Fiore, operator „Avatara”, pobił wszystkich konkurentów w rywalizacji autorów najlepszych zdjęć. Efekty specjalne musiano nagrodzić w „Avatarze”, nikt nie spodziewał się innego wyboru.

Nagrodę w kategorii dla najlepszej animacji „Odlot” w kieszeni miał od początku, stąd nikt chyba nie był zaskoczony, gdy na scenę wywołano twórców tego właśnie filmu. Opowieść o tym, że na spełnienie marzeń nigdy nie jest za późno, urzekła miliony widzów, ale zyskała też uznanie krytyków. Właściwie największym zaskoczeniem dla większości komentatorów byłoby, gdyby wyróżnienie przypadło tu komu innemu. I słusznie. Bo „Odlot” obejrzeć po prostu warto.

Od początku kibicowałem piosenkom z „Księżniczki i żaby”. Niezła animacja zachwyciła mnie przede wszystkim ścieżką dźwiękową, w której zasłuchiwałem się przez dobrych kilka tygodni. Nagroda przypadła jednak komu innemu – spokojnej, nieco refleksyjnej piosence z „Szalonego serca” – filmu, który na nasze ekrany trafi wkrótce.

Wiele kontrowersji wywoła zapewne nagroda dla „Logoramy” wśród krótkometrażowych animacji. Film obnażający wiele z prawdy o wielkich korporacjach, swego rodzaju satyra na świat najbardziej rozpoznawalnych logotypów nagrodzony przed przedstawicieli branży, która bez sponsorów i reklamodawców nie mogłaby istnieć? Cóż, nie zawsze musi być tak grzecznie i poprawnie, jak można by się spodziewać – tym bardziej, że film to niesamowicie oryginalny i po prostu znakomity.

Żal natomiast „Królika po berlińsku”, który przepadł pośród krótkometrażowych dokumentów. Ale – powiedzmy to wprost – „Music by Prudence” jest o wiele bardziej amerykańska, krzepiąca i – efektowna. Może dlatego nie jest to wybór zły – po prostu jest inny, niż ten, którego jako Polacy moglibyśmy oczekiwać. Ale też wielkiego sukcesu nie można się było tu spodziewać, bo jeszcze przed galą słyszeliśmy zarzuty, że Konopka zrobił film nieco zbyt artystyczny (by nie rzec: artystowski) jak na amerykańskie normy. Trend pro-eko widać było z kolei podczas wyboru najlepszego dokumentu pełnometrażowego, w której to kategorii zwyciężyła „Zatoka delfinów”.

Zaskoczyła mnie nagroda dla Michaela Giacchino, którego muzykę do animacji „Up” nagrodzono Oscarem. Owszem, była to doskonała ilustracja, ale spodziewałem się wyróżnienia dla muzyki o wiele bardziej efektownej. Żal Michaela Haneke i jego „Białej wstążki” spośród filmów zagranicznych – tu nagrodzono „El Secreto de Sus Ojos” z Argentyny, ale Haneke podobno nie jest specjalnie lubianym w Stanach reżyserem.

Zaś sama gala? Inna niż te, do których się przyzwyczailiśmy. Nie było prezentacji wszystkich nominowanych piosenek. Mieliśmy za to na scenie młode gwiazdy, całość prowadzona była w dobrym, bardzo szybkim tempie. Dobrym pomysłem okazało się przyznanie większej liczby nominacji w najważniejszej kategorii – dla najlepszego filmu. Naprawdę efektowna była prezentacja choreografii do muzyki nominowanych kompozytorów dokonana przez uczestników amerykańskiej wersji show „You can dance”. Było wiele dowcipów, sporo blichtru. Było po prostu interesująco. Było…