Na początek połączona recenzja z portalu Onet.pl (Dominika Kaszuba) i Dziennika (Magdalena Michalska)

Starowinka z Buenos Aires była w młodości nazistowską lekarką przeprowadzającą w czasie II wojny światowej eksperymenty z transplantacją dusz. Współcześnie ideą znaną już starożytnym Egipcjanom zajmują się medycy ze szpitala psychiatrycznego położonego w nieokreślonej dolnośląskiej miejscowości. W łapska psychopatycznych lekarzy dusz wpada czwórka dość dobrze usytuowanych młodych ludzi z dużego miasta i ich rówieśniczka z poprawczaka. Ta ostatnia do złudzenia przypomina nazistowską panią doktor.

Potem wszystko zaczyna przypominać sadystyczną komedię surrealistyczną – pojawiają się nazistowcy naukowcy, filmowe zapisy eksperymentów medycznych z czasów III Rzeszy – widzieli je ponoć Hitler i Himmler (sic!) – dzięki którym możliwa jest wędrówka dusz i umysłów. Swoją drogą, tym z państwa, którzy oglądając film, dojdą do tego, jak owa tajemnicza operacja miałby być przeprowadzana, osobiście ufunduję wczasy na Śląsku. To nie jedyna dziura w scenariuszu „Pory mroku”. Od połowy panuje tu absolutny freestyle i nic się z niczym nie klei, bez obciachu ucina się, lub unieważnia wątki, by na końcu banalnie wytłumaczyć, że wszystkie śląskie strachy to manipulacja chciwego japiszona. Widzowi podczas seansu pozostaje spisywać dialogowe kurioza i cieszyć oko widokiem mokrych podkoszulków oblepiających piękne ciała torturowanych dziewcząt.

Dość pokrętną historię powstałą w umyśle Dominika W. Rettingera wybrał na swój reżyserski debiut operator Grzegorz Kuczeriszka. Łatwo zgadnąć co nim kierowało. Thrillery i horrory – a „Pora mroku” reklamowana jest jako horror, choć w filmie straszą wyłącznie gasnący, lecz wciąż żywi przedstawiciele naszego gatunku – dają autorom zdjęć duże pole do popisu. Kiedy operator staje się reżyserem, a równocześnie pozostaje autorem zdjęć, nikt nie może powściągnąć jego operatorskich zapędów. Ujęcia kręcone kamerą z ręki, nagłe pojawianie się makabrycznych postaci w kadrze, brunatno-zgniłe barwy mają budować atmosferę debiutu Kuczeriszki. Mają, ale nie budują. Bohaterowie są słabo zarysowani, więc nie można się z nimi utożsamiać. Narzędzia, którymi posługują się ich oprawcy mało wyrafinowane (mamy XXI wiek, dusza hula w wirtualnej sieci! kto uwierzy, że można ją przenieść z ciała do ciała przy pomocy zardzewiałego hełmu do elektrowstrząsów!). A jak na slasher „Pora mroku” jest nazbyt… schludna.

Kuczeriszka rozbrajająco deklarował, że „zrobił film, jaki sam chciałby obejrzeć”. Następnym razem, gdy najdzie go taka ochota, proponuję, by zamiast kręcić film, kupił sobie kolekcję porno z niemieckim dubbingiem.

I jeszcze konkurencyjna recenzja (tzn. obszerny fragment) z gazety wyborczej autorstwa Wojciecha Orlińskiego:

Po pierwsze i najważniejsze, w horrorze kluczowym elementem jest zawieszenie niewiary: żeby się przestraszyć, widz musi uwierzyć w nadprzyrodzone zjawiska budzące grozę. Polscy filmowcy zakładają, że jeśli widz uwierzył w duchy, to uwierzy już we wszystko – a jest akurat odwrotnie.

W filmach Wesa Cravena czy Eli Rotha wszystko jest logicznie zaplanowane jak w kryminałach Agathy Christie. Dlaczego? Bo właśnie skoro dźwigar do zawieszania niewiary już jest obciążony głównym pomysłem filmu, nie wolno na nim wieszać już niczego więcej – dźwigar wtedy pęknie i strach zostanie zastapiony przez śmiech.

Wyjściowym pomysłem Kuczeriszki jest działalność szalonych nazistowskich naukowców – karykaturalnie odrażających Niemców, którzy jakimś cudem przetrwali wojnę w szpitalu pod Wrocławiem i dalej w najlepsze prowadzą tam zbrodnicze eksperymenty.

Pomysł absurdalny, ale nie bardziej niż założenia fabularne takich horrorów jak „Hostel” czy „Piła”. Standardowy dźwigar do wieszania niewiary mógłby to wytrzymać, gdyby Kuczeriszka nie dociążał go dodatkowymi absurdami – dość wspomnieć, że ci cudaczni naziści pozyskują ofiary głównie za pomocą Tajemniczej Windy W Zrujnowanej Fabryce. Młodzi ludzie odwiedzający te ruiny ochoczo wsiadają do windy, żeby zobaczyć, dokąd prowadzi, i przepadają bez śladu w podziemiach.

I tu pojawia się druga elementarna zasada: żeby bać się razem z głównym bohaterem, widz musi go poznać. Zanim tryśnie pierwsza struga krwi w filmach takich jak „Hostel” czy „Cube”, mamy najpierw prezentację bohaterów. Jedni nas rozdrażnią (tych scenarzysta zabije na początku), inni wzbudzą w nas sympatię (tym scenarzysta może łaskawie pozwolić dożyć finału, a niektórym nawet i napisów końcowych). Ale żeby się nimi przejmować, musimy coś o nich wiedzieć.

Tymczasem w „Porze mroku” już w pierwszych minutach jakiś młodzieniec, którego nie znamy nawet z imienia, znika z krzykiem w podziemiach. Widownia oczywiście wybucha śmiechem. Reżyser złamał tą sceną trzy zasady warsztatowego elementarza – dwie powyższe i trzecią, która zabrania straszenia widza nieprzygotowanego.

Niezależnie od zaprezentowania psychologicznego portretu bohaterów, widza trzeba przygotować do straszenia – muzyką, montażem, klimatem. Bo jeśli tak po prostu nagle wyskoczy skądś wampir czy nazista, to widz tego nie kupi. Najpierw trzeba go wprowadzić w specyficzny stan zaniepokojenia, który zwykle wywołuje pierwsze pół godziny horroru.