Wszystko zaczęło się od kolejek. Tak się złożyło, że mój ojciec od zawsze posiadał konto w PKO (BP, nie tym z żubrem) i jako emeryt, a wcześniej nauczyciel, zawsze miał całkiem sporo czasu i nieszczególnie przeszkadzały mu kolejki. W dodatku jako człowiek, który w internecie szuka przede wszystkim materiałów pomocnych w prowadzeniu zajęć albo partnerów do gry w karty i porównywarki cen oraz poważniejsze wirtualne zakupy nie są dla niego, nigdy nie poszukiwał specjalnie informacji, który bank oferuje najkorzystniejsze warunki. Stąd też decyzja, by założyć konto swemu niepełnoletniemu synowi w tym samym banku, w którym sam miał konto, wydawała mu się najbardziej naturalna. Lat temu może 10 więc udaliśmy się do odpowiedniego oddziału PKO (Bytom, ul. Dworcowa) by załatwić odpowiednie formalności.

Niechęć do tej instytucji poczułem od samego początku. Nie, bym zdawał się specjalnie na emocje, ale 90 minut czekania przez potencjalnego klienta, aż zostanie on łaskawie przyjęty przez obsługę, to moim zdaniem skandal nie z tej Ziemi. Przecież taki klient to dla banku kolejny potencjalny idiota, który odda obcym ludziom swoje pieniądze i jeszcze, kretyn, zgodzi się dopłacać do tego interesu. Swoje zdanie wypowiedziałem głośno, ale skoro człowiek już swoje odczekał, niech przynajmniej coś załatwi – myślałem. Choćby tymczasowo.

Konto w PKO prowadzę już od 10 lat.

W międzyczasie podrosłem i osiągnąłem pełnoletność, zostałem zatrudniony na umowę o pracę i złożyłem wypowiedzenie, wykonałem nieskończoną liczbę zleceń i na niektórych coś nawet zarobiłem. Do banku trafiło lekko licząc kilkadziesiąt tysięcy złotych. Niedużo – ale też raczej niemało.

Przez tych 10 lat „mój” bank nie zaproponował mi absolutnie nic. Ani karty debetowej kiedy podpisałem umowę o pracę, ani otwarcia konta oszczędnościowego, ani karty kredytowej czy choćby – wersja dla naiwnych – lokaty.

Przy zakładaniu konta ojciec ustalił dla mnie limit wypłat w kosmicznej wysokości 500 zł. Był taki okres, że przez ponad rok co miesiąc musiałem wybierać 1500 zł. Robiłem to ratami przez trzy dni z rzędu. Konta w PKO posiada chyba pół budżetówki, bo po pieniądze w kolejkach przed bankomatem stawało często ze mną pół miasta. I dziwnie jakoś się składało, że te pół miasta stało przede mną.

Szlag mnie trafiał dokumentny.

Nikt z banku nigdy nie zaproponował mi zwiększenia limitu, choć jestem pewien, że moje operacje są przez jakiegoś Wielkiego Brata śledzone i analizowane. Na marginesie – maila od zakładania konta nie zmieniałem. Numeru telefonu czy miejsca zamieszkania też nie. Prawdopodobnie mógłbym zmienić ten limit, jednak to wymagałoby wyprawy do banku i odstania w kolejce godziny – dwóch. Może i warto by to było uczynić, by zyskać czas w perspektywie dalszej, ale to czasu właśnie zawsze mi brakowało.

Jasna cholera latała nade mną i trzepotała skrzydełkami.

Będąc zatrudnionym w redakcji wiodącego wówczas pisma o branży mięsnej, otrzymywałem przyzwoite wynagrodzenie. Oprócz tego dodatkowe zlecenia przynosiły mi co najmniej średnią krajową trafiającą na konto co miesiąc. Potrzebowałem karty kredytowej. Złożyłem wniosek online. E-e. Umowa na bardzo „krótki” czas określony dwóch lat – nawet po przedłużeniu – mnie dyskwalifikowała. Kredyt też wziąłem poza macierzystym bankiem – oczywiście bez problemu.

Diabli mnie brali.

Kiedy mój czas pracy stał się nienormowany (co sprowadza się do tego, że przy robocie siedzę po kilkanaście godzin na dobę) wreszcie mogłem bez pytania w godzinach pracy rozmaitych urzędów / instytucji finansowych opuścić kwaterę główną i załatwić co nieco. Zacząłem od odwiedzenia placówki banku, która mieści się w bezpośrednim sąsiedztwie poczty, z której regularnie wysyłamy przesyłki dla użytkowników Granic. Choć nie był to wcale czas po wypłacie, kolejka była normalna. „Nie będzie tak źle” – pomyślałem.

Zła godzina przeleciała nade mną, szczerząc zęby.

Normalna kolejka oznacza w PKO BP kolejkę kilkunastoosobową. Bez perspektyw na nic lepszego, postanowiłem swoje odstać i chociaż ten limit wypłat zwiększyć.

Kiedy zobaczyłem opieszałość pracowników, od których wolniej działają tylko niektórzy urzędnicy Poczty Polskiej, poczułem się jak człowiek, który ni stąd, ni zowąd, znalazł się w środku PRL-u. Moja cierpliwość została wystawiona na poważną próbę, ale za to zaczęło mi się myśleć.

Po ponad godzinie złej godziny podpisałem mnóstwo papierków, ale gdy kilka dni później okazało się, że mój limit wypłat nadal wynosi 500 zł, podjąłem wreszcie męską decyzję.

Postanowiłem zmienić bank.

Ciąg dalszy opowieści o świecie finansjery nastąpi w przyszłym tygodniu.