Google z jednej strony pełni rolę swego rodzaju „straszaka” na nieostrożnych, „Wielkiego Brata”, za którego sprawą „spisane będą czyny i rozmowy” i nic, co napiszemy lub zrobimy w sieci, nie zostanie zapomniane. Z drugiej jednak strony – produkty tej firmy od lat bywają głównym motorem zmian technologicznych w sieci i nie tylko. Rynek książki elektronicznej od dawna na takie zmiany czeka. A za sprawą Google Ebookstore istnieje ogromna szansa, by w końcu one zaistniały.

Kiedy zobaczyliśmy, jak szybko rośnie pojemność kont mailowych od Google, wiele osób pukało się w głowę, twierdząc, że tego się nie da utrzymać. Że wcześniej czy póżniej Google będzie musiało wycofać się z szumnych zapowiedzi i ilość miejsca ograniczyć. Dziś na jego serwerach każdy z nas może mieć już ponad 7 GB miejsca, choć nikt nie dołącza do naszych maili tekstów reklamowych w stopce, jak często czynią to rodzime serwisy. To za sprawą darmowych (choć posiadających wiele wad) GoogleDocs Microsoft zdecydował się opublikować bezpłatny edytor tekstu dostępny „w chmurze” (działający, skądinąd, wolniej niż produkt Google). To dzięki Google możemy na naszych komórkach czy tabletach z Androidem przeglądać wszystkie strony internetowe bez ograniczeń wynikających z niemożności obsłużenia technologii Flash, gdy wielka wojna wytoczona jej przez Apple Steve’a Jobsa, mająca doprowadzić do wyrugowania Flasha z sieci, doprowadziła tylko do wprowadzenia go do ekosystemu Apple niejako „tylnymi drzwiami” – jako elementu wbudowanego w jedną z przeglądarek. Przykłady można by mnożyć, te wymienione jednak przeze mnie powinny być dla przeciętnego internauty najbardziej znaczące i widoczne.

Rozwijając inne swe produkty, Google postanowiło wkroczyć na skostniały i dręczony dziesiątkami problemów rynek książki. Pierwsze kroki firmy przypominały nieco radosne pląsy słonia w składzie porcelany – skanowanie i wprowadzanie do bazy danych kolejnych tytułów, informacje związane z zapowiadanym uruchomieniem GoogleEditions spowodowały nade wszystko zmasowany protest wydawców i ogromny niepokój w branży księgarskiej. Doskonałym przykładem tego był fakt, że nawet w Polsce, wydawałoby się – całkowicie na razie bezpiecznej od działań Wielkiego Brata z uwagi na niewielkie rozmiary naszego rynku w porównaniu z krajami anglosaskimi, odbywało się wiele szkoleń, spotkań, sympozjów i konferencji poświęconych inicjatywie Google, jej podstawom prawnym i sposobom „obrony” przed działaniami giganta z Mountain View. Co znaczące: raczej nie mówiono o tym, jak przedsięwzięcie wykorzystać, bo też nie było wiadomo o nim zbyt wiele. Wszyscy wiedzieli tylko, że Google na potęgę skanuje książki i zaraz je nam ukradnie. A wszystkie zasoby udostępni bezpłatnie, na czym wszyscy stracimy. Sens wielu spośród tych spotkań zaczynał się na honorarium dla prelegenta / organizatora. I, niestety, na nim też się kończył. Momentami można było odnieść wrażenie, że cały świat marzy o tym, by zdobyć książki Grocholi, zachwycać się Markiem Krajewskim, zaś Masłowska miałaby być pisarką tak poczytną, jak Paulo Coelho. Oczywiście polską literaturą cały świat zachwyciłby się w oryginale, w wyniku czego nasz język stałby się nowym angielskim…

Po pierwszym szumie medialnym nastąpiła długa cisza. Skupiliśmy się na tym, co robi konkurencja, zastanawialiśmy się, jak się sprzedaje Kindle, w Polsce trochę narzekaliśmy na eClicto, nie zachwyciło nas Oyo. I nagle, w okresie przedświątecznym, właściwie bez wcześniejszych zapowiedzi, startuje księgarnia Google’a. Nie, nie Editions. Google eBookstore.

Podstawowe założenie, którym gigant z Mountain View się szczyci, jest bardzo słuszne. Nie ma znaczenia platforma, urządzenie, system operacyjny. Logujesz się po prostu do swojego konta Google i… masz! Pełny, właściwie nieograniczony dostęp przez specjalną aplikację (wyglądającą, jak na Google, zaskakująco dobrze) lub przez przeglądarkę. W domu czytasz na tablecie, w pracy przerywasz, by na komputerze przeczytać rozdzialik. W tramwaju pomoże Ci komórka. A jeśli masz czytnik e-booków – nic prostszego, i tu Google pomoże. Koniec z problemami z dostępnością e-booka w danym formacie na konkretnym urządzeniu. Owszem, na razie e-książki od Google czytać możemy tylko na dwóch czytnikach, ale wszyscy wiemy, że… to Google. A tej marce naprawdę trudno się oprzeć. W najbliższym czasie należy się więc spodziewać aplikacji, wtyczek, aktualizacji, umożliwiających korzystanie z dobrodziejstw Google’a na kolejnych urządzeniach. Możecie być pewni – będziecie następni! Szykujcie się więc na całkiem spory technologiczny skok. Nadciąga czas chmury.

Jest jednakże i łyżka dziegdziu w tym morzu miodu. Otóż na razie przez aplikację do czytania e-książek nie możemy kupić ani wyszukać nowości dostępnych w ofercie Google eBookstore. Opcja wyszukiwania przenosi nas do przeglądarki mobilnej, która załatwia za nas całą sprawę.

Druga sprawa – w przeglądarce mobilnej czytać e-booki od Google’a nie jest łatwo. Część nie wyświetla się poprawnie, część ma problemy z przelewaniem tekstu. Dodatkowo poważnym problemem jest fakt, że na razie e-booków nie kupimy poza terytorium USA – gigant z Mountain View chyba tak bardzo chciał wystartować przed Bożym Narodzeniem, że na niektóre formalności po prostu zabrakło mu czasu. To jednak musi się szybko zmienić, bo trudno, by biznesmen opuszczający USA pamiętał, że przed wylotem musi zaopatrzyć się w wystarczającą ilość e-książek

Niektórym pewnie brakować też będzie wersji odpowiedniej aplikacji na mobilne Windows 7. To jednak, jako się rzekło, przede wszystkim kwestia czasu.

Pytanie najważniejsze – co właściwie zmieni obecność Google na rynku e-książki? Nic. I wszystko zarazem. Ale o tym już może w kolejnym odcinku.