Jeśli przyjrzeć się dynamice zdarzeń i formie opowiadanej historii nie trudno domyślić się, że Mgła podąża śladem jaki kilka lat temu w kinie katastroficznym zapoczątkowała Wojna światów Spielberga. Opowiadana bez zbędnych niedopowiedzeń i spowolnień historia ataku obcej cywilizacji na Ziemię, oglądana oczami niczego nieświadomego bohatera… everymena wbrew samemu sobie zmuszonego do konfrontacji z nieznanym i niebezpiecznym.

Tym razem jest nim David Drayton. Artysta mieszka razem z żoną i blond-włosym synkiem na zielonej prowincji. Po streszczonej w pierwszych minutach filmu, niecodziennej burzy razem z chłopcem wyrusza… do supermarketu. Wkrótce wraz z innymi przypadkowymi bohaterami zostają uwięzieni w sklepie przez tajemniczą, osłaniającą wszystko mgłę. Nikt do końca nie wie, co się wydarzyło, ale plotki wskazują na nieoczekiwany efekt tajnych eksperymentów, prowadzonych w pobliskiej bazie wojskowej.

Już po kilku chwilach Drayton i zgromadzona wokół niego grupa znajomych przekonują się, jak śmiertelnie niebezpieczne mogą być skutki tych eksperymentów. We mgle bowiem ukrywają się zabójcze, wygłodzone potwory. Niestety kolejne zdarzenia pokazują, że nie są one jedynym zagrożeniem czyhającym na głównych bohaterów. Przerażeni Amerykanie dają się bowiem omotać fanatycznie religijnej pani Carmody, która rozpoczyna swoiste… polowanie na czarownice…

***

Film jest: przeciętny/kiepski.

Jeśli zaanalizować scenariusz to nie wyróżnia się on niczym interesującym. Jest w nim sporo gatunkowo standardowych zagrywek i równie spora dawka alogiczności. Cały potencjał dotyczący tajemniczości i niesamowitości mgły został bardzo szybko przekreślony przez mocno alienowski motyw z wygłodzonymi owadopodobnymi potworami (trzeba dodać: alienowski motyw klasy B). I tak mgła przestaje być tajemnicza, niepokojąca i ukrywająca to Mityczne Nieznane, a staje się jedynie rekwizytem znamionującym nadejście potwora. To dosyć spłyca (i tak wątpliwą) wymowę dzieła, a przede wszystkim uniemożliwia czerpanie głębszej satysfakcji z oglądanego obrazu. Wszystko bowiem już było… i to w lepszym wydaniu.

Kolejna kwestia dyskwalifikująca film Darabonta to szeroko pojmowane prawdopodobieństwo psychologiczne. [I nie chodzi mi tutaj o kiepską (delikatnie mówiąc) grę głównych bohaterów. Zwłaszcza odtwarzaną przez Thomasa Jane’a roli amerykańskiego herosa: Draytona]. Nie będę spoilerował, więc pominę najbardziej irracjonalny motyw z zachowaniem tej postaci na końcu filmu. Zachowaniem całkowicie przeczącym jedynej właściwie cechy na jakiej budowana była ta postać, a mianowicie na desperackim przywiązaniu i miłości do syna. To właśnie chęć uratowania życia dziecku mobilizowała go do wszystkich tych spektakularnych działań jakie podejmował, co nadawało tej postaci pewien mglisty rys prawdopodobieństwa.

Dużo do życzenia pozostawia zresztą sportretowanie reszty bohaterów Mgły. A raczej prawdopodobieństwo pewnych zdarzeń. Z najważniejszą dla fabuły, bo mimo wszystko trudno uznać za nią Draytona, postacią pani Carmody. Odtwarzanej, całkiem udanie przez Marcie Gay Harden postaci fanatyczki religijnej w kilkanaście godzin udaje się zostać założycielką i autorytarną przywódczynią sekty. Trudno przeczyć faktom, że w tak ekstremalnych warunkach uległość i potrzeba posiadania silnego przywódcy jest niezwykle pociągająca dla skołowanych, przerażonych i zamkniętych w ograniczonej przestrzeni ludzi, ale fakt zbudowania fanatycznej i jednomyślnej sekty w kilkanaście godzin jest mocno zastanawiający. Zwłaszcza, że na początku pozycja pani Carmody nie wydaje się szczególnie silna. Można oczywiście stwierdzić, że reżyser Mgły musiał posłużyć się skrótami w imię spójności i przejrzystości swojego dzieła. Nie jest jednak dobre wyjście z sytuacji, jeżeli skróty tego typu prowadzą do alogicznych i bezsensownych rozwiązań.

Dodatkowo można by napomknąć jeszcze o irracjonalnym zachowaniu pracowników supermarketu w początkowej scenie w magazynie. Zachowują się zupełnie tak, jak gdyby żadna katastrofa nie miała miejsca i żadne niebezpieczeństwo im nie groziło. Co więcej, zamiast się bać, kłócą się o to kto pójdzie zginąć jako pierwszy.

W całym filmie prawie nie ma muzyki i jedynie pod koniec w finałowej scenie uderza ona z podwójną, patetyczną siłą, co może doprowadzić do szału myślącego widza… Kolejne łopatologiczne kino klasy B, udające arcydzieło naszych czasów…Gwoli wyjaśnienia: film nie jest tak całkowicie beznadziejny. Daje się obejrzeć.AleNie polecam 😉

The mist; U.S.A. 2007; reż. Frank Darabont; scen. Frank Darabont; obsada: Marcia Gay Harden, Laurie Holden, Frances Sternhagen, Alexa Davalos i inni