Ogromnie cieszę się, że Episkopat Polski ma na sercu dobro języka ojczystego. Jestem szczęśliwy, że biskupi zauważają pozytywne inicjatywy podejmowane przez instytucje świeckie, a mające na celu właśnie promowanie dbałości o język czy po prostu promocję czytelnictwa wśród najmłodszych. Cieszy mnie też, że w listach pasterskich do wiernych postanawiają o tym wspomnieć. Rzecz w tym, że mam wrażenie, iż listów tych często po prostu nie potrafią… napisać!

Przede wszystkim – dziś w polskich kościołach odczytany został list, którego treść znaleźć możecie pod adresem: https://www.diecezja.pl/pl/dekrety/1501-bezcenne-dobro-jzyka-ojczystego-list-pasterski-episkopatu-polski Do lektury gorąco zachęcam, tym bardziej, że problemy poruszane przez autorów są ważkie i palące, szczególnie bliskie sercu każdego, kto żyje literaturą – i z literatury.

Kiedy zaś piszę, że list ten napisany jest fatalnie, nie mam na myśli błędów stylistycznych czy interpunkcyjnych. Co bardzo pozytywne, rzecz napisana jest nadzwyczaj dobrze. Ale każdy, kto ma choćby bardzo ogólne pojęcie o komunikacji, od razu zauważy, że list ten kompletnie nie nadaje się do… słuchania, że w kościele przyswoi go może co setny wierny. A i to będzie doskonały wynik.

Od pierwszego rzutu oka (lub od pierwszego dźwięku) zwraca uwagę bardzo piękny, lecz potwornie archaiczny styl tego tekstu. Kwiecisty, elegancki, utrzymany w tonie podniosłym… Mówiąc krótko: patos, portos i domestos. W dodatku okraszony wspaniałymi cytatami, które dowodzą, że autorzy są ludźmi gruntownie wykształconymi, erudytami z kanonem polskiej literatury doskonale obeznanymi. Cud, miód i orzeszki – przynajmniej: dla każdego polonisty.

No właśnie: dla polonisty… Wszystko byłoby pięknie, gdyby w kościele zasiadali poloniści, dziennikarze, lub choćby osoby o wykształceniu humanistycznym. Niestety, dla większości czytelników jedyny kontakt z poezją to emitowane od czasu do czasu przez rozgłośnie radiowe piosenki z tekstami Agnieszki Osieckiej albo Wojciecha Młynarskiego. A zwykle jedyną poezją, jaką słyszymy, są arcydzieła w wykonaniu Dody czy innej Budki Suflera (swoją drogą: uwielbiam ten zespół, ale cuda tekściarskie, jakie znalazły się na najnowszej płycie, doprowadzają mnie do szewskiej pasji). Trudno się więc dziwić, że przy Konopnickiej większość ludzi ziewnęła (biedna sierotka Marysia!), a przy Norwidzie część osób zaczęła kaszleć (czyżby nie tylko z bidy umarł, ale i dopadły go suchoty?). Jan Paweł II uchował się tylko dlatego, że nikt już nie słuchał dalszej części listu – o Wyszyńskim nawet nie wspominam.

Jakby tego było mało, pierwszych kilka minut tego wykładu, utrzymanego zresztą w tonie „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego”, dotyczyło historii. Na tej zaś – prawie jak na polityce – każdy z nas zna się najlepiej. Zanim można było przejść do rzeczy, zanim wybrzmiały pierwsze tony wstępu, minęło więcej czasu, niż wytrzymują nawet najbardziej zagorzali studenci. Jeśli nie zainteresuje się słuchacza w ciągu pierwszych kilku chwil (chwil, nawet nie minut!), to słuchacz skupi się na ubiorze sąsiadki, na ziąbie, jaki panuje w kościele albo na kontemplacji, tudzież – kątem pluciu. No, może od plucia się powstrzyma, byłaby to bowiem profanacja.

Powtórzę w tym miejscu: pomysł doskonały, temat ważny, problem palący. Nic więcej dobrego nie powiem, bo choć – jak wiadomo – Kościołowi jestem życzliwy, tym razem realizacja planu okazała się fatalna. Co potwierdza tylko starą prawdę, że dziś specjalistów do spraw pijaru, promocji, marketingu, reklamy (tak: reklamy!) potrzebuje każdy. Takim specjalistą od czasu do czasu potrafił się stać nieodżałowany Jan Paweł II (patrz: spotkania z młodzieżą, wszystkie te kremówki, łupieże, tańce i śpiewy oraz wspaniały głos i temperament wręcz aktorski), którego cierpliwość i dobre serce doprawdy są ostatnio nadużywane. Takich specjalistów bardzo, bardzo dzisiaj Kościołowi brak. Bo nawet najpiękniejsza nauka, największe prawdy głoszone dokładnie w ten sam sposób, co tysiąc lat temu, sprawiają wrażenie archaicznych. By nie rzec: katarchaicznych.