Już samo nazwisko Jane Campion większości kinomanów wystarcza za najlepszą rekomendację. A jednak, choć przyznaję, że „Jaśniejsza od gwiazd” to film zachwycający swą stroną wizualną, pięknem zdjęć, kostiumów, scenerii, urokiem muzyki, czy znakomitym aktorstwem, mam zarazem świadomość, że do najlepszej formy reżyserce „Anioła przy moim stole” i znanego wszystkim „Fortepianu” dość sporo brakuje. „Jaśniejszej od gwiazd” brakuje bowiem wyraźniej zarysowanej fabuły i napięcia. Choć poddajemy się urokowi tego filmu, choć z zaciekawieniem wyczekujemy, by poznać dalsze losy miłości Fanny Brawne (Abbie Cornish) do nieszczególnie rozpieszczanego przez krytykę za życia poety Johna Keatsa (doskonały Ben Whishaw), niejednokrotnie będzie nas kusiło, by historię tę porzucić na rzecz innych, lżejszych filmowych lektur.

Historia opowiedziana przez Campion zaś jest ogromnie prosta.  Pewna młoda dziewczyna, Fanny Brawne, mieszka z rodzeństwem pod opieką matki w wiejskiej posiadłości, jedynie od czasu do czasu wybierając się na bale, aby zabawić się i – być może – poznać kandydata na przyszłego męża. Pewnego dnia jednak na drodze naszej bohaterki staje młody, wrażliwy i nieco chimeryczny poeta, John Keats. Keats nie jest wówczas u szczytu formy, a jednak fragmenty jego poezji poruszają serce Fanny. W nie całkiem udany sposób rozpoczęta znajomość szybko przeradza się w głębsze uczucie. Cóż, kiedy na przeszkodzie stają kwestie finansowe (Keats nie był zbyt dobrze sytuowany), nieżyczliwość ludzka i – w końcu – choroba? Dla Keatsa wieczne niespełnienie staje się inspiracją do stworzenia najpiękniejszych wierszy, dla Fanny – początkiem dojrzewania.

Film opowiedziany zostaje w sposób cudowny. Campion jest jedną z niewielu tak wyrazistych i dojrzałych reżyserek, których filmy oglądać możemy na ekranach kin. Opiera się pokusie łatwego wplecenia poruszającej poezji Keatsa w narrację pozakadrową. Zamiast tego oglądamy, jak bohaterowie „Jaśniejszej od gwiazd” rozmawiają ze sobą przez wiersze, jak korespondują ze sobą, jak żyją i cierpią katusze niespełnienia. Jest film Campion wspaniałą opowieścią o sile poezji oraz o jej bliskich, choć może współcześnie tak rzadko dostrzeganych, związkach z tak zwanym „prawdziwym życiem”. Z życiem codziennym, tak mocno strywializowanym i pozbawionym poetyckiej aury. Chwyty stosowane przez Campion sprawdzają się w stu procentach, podobnie jak zespół, z którym przyszło jej przy „Jaśniejszej od gwiazd” pracować.

Nie chwalić nie można cudownych zdjęć Greiga Fraisera. Fotosy, które od dłuższego już czasu krążyły po sieci, wywołując zachwyt i wzbudzając zainteresowanie filmem, to tylko wybrane fragmenty obrazu dopracowanego w najdrobniejszych szczegółach. Świetnie sprawdzają się tu także kostiumy Janet Patterson i będę bardzo zdziwiony, jeśli film ten dzięki nim nie zgarnie kilku ważnych nagród. Doskonale przygotowana muzyka miejscami zachwyca, przez cały czas doskonale wypełniając film, nie narzucając się za to widzom w najmniejszym stopniu.

Doskonale grają Whishaw oraz Cornish. Szczupłość i pewne oszpecenie przez charakteryzację oraz niestaranność stroju aktora odtwarzającego rolę Keatsa momentami będą zapewne budziły zaskoczenie widzów, ale jego kreacji zarzucić nic nie możemy. Cornish jest zjawiskowa, kamera ją kocha, nadto dziewczyna ta po prostu potrafi grać. Widzimy jej warsztat w scenach cierpienia spowodowanego rozstaniem, podziwiamy ją jako nieco rozkapryszoną nastolatkę oraz jako niemal już dojrzałą  kobietę.

Aktorzy zachwycają zwłaszcza wówczas, gdy nie wymawiają żadnych słów. Campion zdecydowała się raczej opowiadać obrazami, niż jedynie cytować poezję Keatsa. Ta pojawia się rzadko, by wybrzmieć tym mocniej  i tym mocniej poruszyć. Porażająca jest scena, gdy pozostający po dwóch różnych stronach ściany Keats i Brawne przykładają do niej ręce. Porusza chwila, gdy Fanny patrzy na Johna przez zamknięte okno, nie mogąc się do niego zbliżyć, co ma miejsce tyleż ze względu na chorobę poety, co przekłada się na wymiar symboliczny – konwenanse, społeczne układy nie pozwalają ubogiemu mężczyźnie na poważnie stanąć w konkury.

Bohaterowie jednak też wiele ze sobą rozmawiają. I tu zaczynają się moje zastrzeżenia – gdy Fanny i John poczynają rozmawiać, film traci wiele ze swej autentyczności. Być może dylematy bliskie XIX-wiecznym ludziom są nieprzekładalne na język współczesnego filmu. Być może sa one po prostu obce współczesnemu widzowi lub – dalekie mnie samemu. Dialogi jednak zgrzytają, a gdy trwają zbyt długo, widz ma ochotę zrezygnować z projekcji na rzecz filmu może mniej udanego, ale na pewno łatwiejszego, bliższego, lżejszego. Momentami moje zaskoczenie wzbudzały też motywacje bohaterów – zwłaszcza Fanny, która na początku przedstawiana jest jako dziewczyna o dość pragmatycznym podejściu do życia i – mimo swej płochości – bardzo praktyczna. Następnie reżyserka do obrazu tego dodaje zamiłowanie do kokieteryjnych rozmów i zabaw, przechodzi przez nieco naiwny obraz cierpiącej nastolatki, by w końcu ponownie kazać Fanny dojrzeć i uczynić ją stateczną, poważną kobietą.

Nie mogę więc powiedzieć, by film Jane Campion rzucił mnie na kolana. By zachwycił do granic, poruszył i na dwie godziny zupełnie pochłonął. Przyznaję: to kawał bardzo solidnego autorskiego kina, przygotowanego przez reżyserkę, której nie znać nie wypada. To materiał na arcydzieło, którego krawiec popełnił jednak parę niedociągnięć. To rzecz bardzo dobra, ale skierowana jednak wyłącznie do nieco bardziej wyrobionego widza. Daleka, niestety, od uniwersalności i nieodpartego uroku „Fortepianu”.