Sam Raimi to jedno z najbardziej gorących nazwisk amerykańskiego horroru. Wystarczyły dwa filmy z lat 80′ aby wierni fani czekali, czekali i czekali, z zapartym tchem, na kolejną odsłonę.

No i się doczekali.

W sporej większości zwolennicy mocnych wrażeń będą zawiedzeni tym filmem. Mam nadzieję, że zawiedziony jest nim również sam twórca, bo w przeciwnym razie świadczy to jedynie, że poziom jego „mistrzowania” nie odbiega od poziomu innych dyskusyjnych mistrzów horroru z serii Masters of Horror. Drag me to Hell naprawdę bardzo blisko do niektórych odcinków amerykańskiej serii.

O Drag me to hell

Główna bohaterka ma bardzo poważnego pecha. Na jej drodze do awansu staje pewna starsza kobieta, zwracająca się z prośbą o przedłużenie czasu spłaty kredytu hipotecznego. Główna bohaterka pracuje w banku. Christine, chcąc wykazać się jako pozbawiona sentymentów, potrafiąca podejmować trudne decyzje, pracownica godna kierowniczego stanowiska nie wyraża zgody. Mimo błagań starej kobiety, odmawia i wtedy i wtedy… Starsza pani przepoczwarza się… niczym w starych, dobrych baśniach w Złą Czarownicę i za swoje upokorzenie odpłaca się, jak to przed laty bywało… klątwą.

I to jaką!

Okazuje się, że od tego momentu Christine dostaje do towarzystwa Lamię – Lamia to taki cień-potwór, diabeł o kozich nóżkach, zsyłająca na swoje ofiary obrzydliwe wizje i w ogóle dużo razów w twarz, a na końcu zawleka je do piekła, gdzie przez wieki mają cierpieć, ciepieć, i cierpieć, i cierpieć… w męczarniach oczywiście.

Konfrontacja w łóżku

Natura klątwy nie pozostawia wiele niedomówień, więc motyw „uwierzenia w istnienie potwora” szybko zostaje odhaczony. Potem jesteśmy świadkami kilku śmieszno-strasznych scen i wielki finał.

Groza w filmie nie jest specjalnie wysublimowana. W większości ogranicza się do jakiegoś spodziewanego/niespodziewanego BOOM; okropnej mazi, wlewającej się do ust; czy paskudnych paskudztw na talerzu.

Śmiesznie, mimo kilku parodiujących zabiegów, też właściwie nie jest. A zatem przez całą projekcję zastanawiałem się: „co autor miał na myśli”. Czy Raimi chciał mnie rozbawić, czy przestraszyć? Jeżeli jedno i drugie to niedobrze, bo poniósł porażkę na obu polach. Jeżeli jedno albo drugie, to – obojętnie które – w pewnym sensie można kiwnąć głową, że ok… Bez rewelacji, ale w miarę strawnie. Trzeba jednak podkreślić, że film nie jest ciekawy fabularnie. Wszystko już było i niejednokrotnie grubo lepiej. Rozwiązanie intrygi OKROPNIE (OKROPNIE!!!) przewidywalne. Co razem daje nam obraz kiepskiego filmu. Albo w najlepszym razie średnio udanej burleski. I szkoda! Naprawdę szkoda, że bohaterowie tego filmu w pewnym momencie nie zaczęli śpiewać i tańczyć, bo gdyby podkręcić absurdalny humor i zrobić odjechaną na maksa parodię (co w pewien sposób udało się podczas seansu spirytystycznego [gadająca koza jako medium]), to być może byłby to jeden z moich ulubionych filmów.

A tak wyszła produkcja, o której łatwiej zapomnieć niż o ostatnich dokonaniach polskiej „ekstra-klasy” serialowej w tvn-owskim Naznaczonym.

I ani wykonanie (neutralne), ani efekty specjalne (zabawne), ani gra aktorska (przeciętna) (chociaż w jednej z ról możemy zobaczyć Justina Longa, którego i tak lubimy za rolę w Smakoszu) nie pozwalają na jakąkolwiek pochwałę długo wyczekiwanego Drag me to Hell. Ze współczesnego horroru najbliżej mu do filmów serii Masters of Horror. Ot, taka sobie bzdurka, która o ile zamknięta w 60 minut miałaby rację bytu, to wydłużona do pełnego metrażu smakuje raczej jak przypalone i niedoprawione stare mięcho.

***

Jedna rzecz mi w tym filmie przypadła do gustu. To czołówka tzn. czołówkowe napisy 🙂 Takie klasyczne, jak z Martwego zła… Niestety nie znalazłem na youtubie, żeby wrzucić.