Clive Barker coraz bardziej przestaje być nazwiskiem zapowiadającym intrygującą alternatywę dla Kinga i Mastertona, a coraz bardziej – niestety – zaczyna kojarzyć się z kolejnymi niezbyt udanymi próbami stworzenia wybitnego horroru (gry, powieści, filmu). Za każdym razem, spodziewając się czegoś genialnego, otrzymuję produkt, o tę genialność zahaczający, ale często ginący w mrokach przeciętności. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwisko Barkera sygnuje grozę mniej konwencjonalną, czasami bardziej dosadną i zawsze ambitniejszą i inteligentniejszą niż ma to miejsce w przypadku dwóch wspomnianych wyżej nazwisk.

Jak więc wygląda ostatnie dzieło Barkera z bliska?

Na początek muszę oczywiście zapewnić wszystkich, którzy zaczęli już we mnie wątpić, że doskonale zdaję sobie sprawę, że film: Nocny pociąg z mięsem nie jest wyreżyserowany przez Clive’a, a jedynie inspirowany jego opowiadaniem, które możecie posłuchać na podcaście Tchnienie Grozy.

To na co zwróciłem szczególną uwagę, oglądając Nocny pociag… to detale. To co spodobało mi się najbardziej to zdjęcia. Sugestywne, dopracowane i artystyczne. Jest to logiczna kontynuacja fabuły, która opowiada o „przygodach” fotografa Leona Kaufmana (Bradley Cooper). Zdjęcia wykonane przez Jonathana Salę (Kanibal z Rotenburga) odzwierciedlają w pewien sposób wizualną twórczość głównego bohatera. Są zimne, ascetyczne i epatujące swoistym brudem i nudą codzienności… bo to właśnie w niej ukrywa się groza. W tej nudnej i przyziemnej egzystencji, z której ludzie prezentowani na ekranie nawet nie marzą, aby wycisnąć coś więcej ponad marny żywot miejskich szczurów, bezpiecznie kryje i czai się zło. Zło ukryte pod zwodniczą maską codzienności nie jest oczywiście pomysłem nowym, a w ostatnich latach niezwykle często eksploatowanym, ale w tym konkretnym przypadku idea ta została zrealizowana niezwykle interesująco. Bardzo spodobał mi się fakt, że zdjęcia Leona były na bardzo dobrym poziomie i kiedy krytyk i organizatorka wystawy zdjęć mówi: O rety… to widz, patrząc na zdjęcie może spokojnie przyznać jej rację. Podoba mi się to, bo mam dosyć wciskania kitów, gdy aktorzy w filmach zachwycając się czymś, co obiektywnie w najlepszym przypadku śmierdzi przeciętnością. Tutaj od strony producenckiej mamy do czynienia z pierwszą klasą. Chociaż momentami, muszę to przyznać, estetyka za bardzo przechodzi w stronę niewątpliwie zamierzonej przesady, która za bardzo ociera się jednak o tani kicz. Zwłaszcza, że tego typu gry formalne Nocnego pociągu… nie znajdują odzwierciedlenia w warstwie fabularnej. Powoduje to zgrzyt w spójności i kompatybilności użytych środków wyrazu. Nie pasują do siebie. Z jednej strony artystyczny realizm, z drugiej rysowane ostrymi kreskami i kolorami przerysowania, niczym z Planet Terror.

Nie jest to jednak element, który mógłby zaważyć na negatywnym odbiorze całości. Muszę powiedzieć zresztą, że o wiele większym minusem była dla mnie gra pary głównych bohaterów. Zwłaszcza Leon i zwłaszcza w pierwszej połowie filmu. To nawet nie jest tak, że aktor nie radzi sobie z rolą… to nawet nie tak, że rozkłada ją na łopatki, ale wyraźnie czuć, że potencjał w postaci młodego fotografa, który staje na rozdrożu jest znacznie większy. Trudno pozytywnie odnieść się również do partnerującej mu Leslie Bibb, albowiem jej postać balansuje gdzieś na granicy ciekawego portretu młodej, kochającej kobiety, a konwencjonalnej i nieco spłaszczonej bohaterki horrorów.

I tym samym zmierzamy do kolejnej części mojej recenzji, w której wyjdzie na jaw, że film, co prawda mi się podobał, ale jednak do udanych dzieł nie sposób go zaliczyć.

Spodziewajcie się spoillerów.

Nocny pociąg z mięsem, prologiem a także kampanią reklamową przywołuje z czeluści popkulturowych matryc, stary dobry schemat wielkomiejskiego slashera, którego korzenie bardziej niż w horrorze należałoby osadzić w czarnym kryminale. W tym przypadku bowiem inaczej niż w klasycznych slasherach cywilizacja nie jest ostoją bezpieczeństwa, ale labiryntem; a wielkomiejski tłum ludzi nie tyle przypomina o solidarności, ile o alienacji i osamotnieniu. Jest areną walki, ale raczej tej z końcowej sceny z Procesu Kafki, kiedy główny bohater ginie w kamieniołomach, przy milczącej aprobacie zastraszonych ludzi.

Wiem, wiem… że za przywoływanie nazwiska Kafki przy opisie filmu z bardzo środkowej półki należy się wykastrowanie, ale nic nie poradzę na to, że właśnie takie skojarzenia intertekstualne naszły mnie przy okazji oglądania kolejnych krwawych morderstw w metrze czy błądzenia Leona po ulicach, przedstawionego na wzór labiryntu ze stali i szkła, miasta.

Wróćmy jednak do głównego wątku. A wiec Nocny pociąg z mięsem zaczyna się jak slasher z konwencjonalnym negatywnym bohaterem i całą stertą trupów. Następnie (i to jest chyba najlepszy fragment filmu) przemienia się w coś na wzór thrillera/kryminału w stylu Siedem. Na plan pierwszy wysuwa się wówczas intryga powoli snuta przez twórców i prywatne dochodzenie Leona. Najmocniejszą stroną tej części jest motywacja głównego bohateria i sposób w jaki zostaje on wplątany w serię tajemniczych morderstw w metrze. Jako młody, ambitny fotograf dostaje szansę na wystawienie w jednej z najbardziej prestiżowych galerii. Aby dostarczyć naprawdę dobry materiał przemierza opustoszałe ulice miasta w poszukiwaniu tematu. Przez przypadek staje się świadkiem zaginięcia znanej modelki i co więcej na swoim aparacie – jak twierdzi – utrwala postać mordercy. W tym momencie rozpoczyna się podwójny pościg. Z jednej strony Leon ściga Rzeźnika w celu…

zdobycia unikatowego materiału (?)

dowodów demaskujących zbrodniarza (?) …

albo po prostu dzikiej, chorobliwej obsesji;

z drugiej Rzeźnik rozpoczyna swój pościg za zagrażającym mu mężczyzną.

Po serii krwawych scen, do filmu zostaje dodany nowy wątek… bardziej fantastyczny… w klimacie standardowego horroru, w którym to nie człowiek jest Złem, ale nienaturalny potwór z piekielnych czeluści. I mimo, że jest to wątek wpompowujący w środku filmu nieco świeżości i zainteresowania do spalającej się w ogranych kliszach fabuły, to jednak… może z powodu zbytniej skrótowości, umowności i zwykłego niezgrania się z resztą filmu po prostu zwodzi całą produkcję na manowce śmieszności i przeciętniactwa.

Otóż okazuje się, że Rzeźnik katuje swoje ofiary, a następnie oprawia je, aby były nieco bardziej zdatne do spożycia, gdyż mają one być właśnie pokarmem… pokarmem dla czegoś… co zamieszkuje ostatnią, mityczną stację metra… która przywodzi na myśl – pewnie nie przypadkowo – swoistą wizualizacja piekła… tak jak wspomniane bestie.. no po prostu skojarzyły mi się z cenobitami.

I chyba jednak ten przemarsz z typowo sensacyjnego kina epatującego przemocą w stronę bardziej metafizycznej i egzystencjalnej grozy nie wyszedł filmowi na dobre… No bo po prostu zakończenie jest śmieszne, a główny negatywny bohater zmieniając się w jakąś karykaturę… dostarczyciela mięsa dla potworów z metra, traci to, co było jego najsilniejszym atutem: anonimowość i tajemniczość. Fantastyczny wątek z kolei jest potraktowany niezwykle powierzchownie, więc nie ma możliwości, aby zrekompensował on tę woltę gatunkową.

Skoro było tak źle, zastanawiam się, dlaczego ten film właściwie przypadł mi do gustu, bo mimo faktu, że go krytykuję i pewnie więcej do niego nie wrócę, to z przyjemnością sięgnę po literacki oryginał. Zastanawiam się, czy może dobra realizacja albo pozytywny nastrój zadecydowały o tym, że uważam ten seans za udany? A może wciągająca intryga? Nie wiem, najpewniej jednak jest nim fakt, że chociaż i tym razem nazwisko Barkera zostało rozmienione na drobne, to przynajmniej podczas oglądania miałem świadomość, że kupuję produkt (nawet jeżeli nie doprawiony) przynajmniej przygotowany przez prawdziwych artystów. Mimo wszystko nie ma on nic wspólnego z ogłupiającym kinem o niczym z krwią i mięsem w tle.