Scott Nicholson napisał horror bardzo niebezpieczny. Pod płaszczykiem brutalnej, dobrze znanej historii o pierwotnym złu (bla bla bla), ukrył przewrotną sugestię, że Bóg w rzeczywistości jest Szatanem, cały świat skąpanym we krwi, błocie i mięsie Kościołem tego Boga, a ludzie to w rzeczywistości szaleni fanatycy religijni albo (w najlepszym razie) nudni moraliści, tchórze czy marionetki.
Wątek religijności to właściwie najważniejszy temat tej opowieści. Wszystkie inne historie, nawet te całkiem interesujące, w ostateczności i tak zrzucane są na drugi plan. Mógłbym więc oczywiście wspomnieć o fajnym naturalizmie i braku jakiegokolwiek sentymentalizmu w portretowaniu bohaterów, o dusznym obrazie amerykańskiej prowincji, mocnych i dosłownych opisach różnej maści makabry. Mógłbym, bo wszystko razem składa się na niezwykle przyjazny dla spragnionego sensacji czytelnika obraz z apokaliptycznej bitwy o ludzkość. Wolę jednak skupić się na tym, co w Czerwonym kościele jest najmniej standardowe, najbardziej przewrotne i w sumie najbardziej inspirujące.
A zatem.
Na mnie największe wrażenie zrobił wątek, toczący się właściwie gdzieś obok głównej fabuły i najważniejszych zdarzeń, ale który dokonał swoistej dekonstrukcji tego bezpiecznego, dualistycznego świata, jaki znamy z horrorów. Chodzi o dualistyczny świat, w którym umieszczone po jednej stronie Dobro toczy permanentną walkę z bezkompromisowym Złem. Nicholson w swojej powieści zasugerował (To ważne, bo cała omówiona za moment idea jest w książce nie tyle opowiedziana, ile właśnie zasugerowana), że świat, w jakim żyjemy, jest złym miejscem, które w swoich trzewiach ukrywa potworną, niszczycielską siłę. Nie ma intencjonalnego Dobra. Intencjonalna jest jedynie tajemnicza potęga, której bliżej jednak do destrukcji i zła.
Horrory przyzwyczaiły nas do tego, że świat – nawet jeżeli niebezpieczny – jest w gruncie rzeczy bezpiecznym miejscem. Zło zostaje ostatecznie pokonane, albo skutecznie zneutralizowane. Pozwala na to metafizyczne Dobro, które zapisane w starych księgach, ustala bezpieczne granice i reguły, pozwalające pozytywnym bohaterom na pokonanie niebezpiecznego przeciwnika. W Czerwonym kościele za bohaterami nic nie stoi, a ich konstrukcja jako słabych, niepewnych siebie i (co ważne!) omylnych sprawia wrażenie, że wynik batalii jest przypadkowy, a aktywność bohaterów i ich decyzje równie dobrze mogłyby być zupełnie inne. Jest w tym ujęciu jakiś anarchistyczny bunt przeciwko twardym wymogom gatunku. Manifestacyjnie niepewni bohaterowie sugerują, że nie stoi za nimi żadne prawo, żaden święty dekalog. Wszystko jest jedynie ślepym trafem i walką o przetrwanie, a wartości to największe zmienne.
Dodatkowo to wywrotowe wrażenie wzmacnia religijna tematyka powieści. Fakt, że po stronie Tego Złego staje wyjątkowo religijna, lubująca się w dewocyjnych frazesach grupa ludzi, sprawia wrażenie jakby Bóg – ten mityczny Bóg wszystkich wierzących ludzi – stał właśnie po ich stronie i po stronie ich mrocznego sprzymierzeńca. Nie jest to wątek istotny dla fabuły i jak powiedziałem, raczej jest on kwestią takiej a nie innej interpretacji, ale autentycznie intryguje i czyni z Czerwonego kościoła mocny i radykalny horror satanistyczny. (Zdecydowanie w duchu satanizmu teistycznego)
Może nieco konkretów:
Do położonej na odludziu miejscowości, przybywa tajemniczy Archer McFall. Wizjoner i charyzmatyczny kaznodzieja, który staje się guru starodawnego ugrupowania religijnego. Ugrupowanie to głosi, że Jezus Chrystus nie był jedynym synem Boga i że to właśnie Archer McFall jest kolejnym mesjaszem. Socjopatyczny, wizjonerski i pociągający McFall gromadzi koło siebie członków najstarszych, mieszkających w okolicy, rodzin-założycieli. Przypomina o ciążącej na nich winie za grzechy ich przodków i każe za te winy płacić krwią. Nie ma w tym naturalnie nic oryginalnego, ale religijna gorliwość jego wyznawców i przekonanie o tym, że stoją po stronie Światła i Prawdy przy jednoczesnych nadnaturalnych mocach Archera, sprawiają, że argumenty jego nielicznych zresztą antagonistów, z ich milczącym biblijnym Bogiem (nie wiadomo który Bóg jest prawdziwy) wypadają wyjątkowo słabo. Oprócz tego dostajemy naturalnie cały arsenał znanych i lubianych motywów, o których grzech nie wspomnieć. Jest zatem: obrzydliwy, latający potwór z wątrobami zamiast oczu, bezkompromisowa sekta religijnych fanatyków, nawiedzenia przez zmarłych, przeklęty, podniszczony i opustoszały kościół, czarne msze oraz tajemnice z dalekiej przeszłości. Wszystko to razem sprawia, że powieść czyta się zupełnie przyjemnie.
Cała historia jest to walka pomiędzy osamotnionymi, słabymi ludźmi, a istotą, która nie tylko twierdzi, że jest Bogiem, ale która jednocześnie ma jego (przynajmniej niektóre) atrybuty. Na czele z ideologią Nagrody i Kary, albo raczej Kary i bezwarunkowego posłuszeństwa. Ludzie natomiast przypominają niepewnych siebie samotników, którzy w imię jeszcze bardziej niepewnych zasad i uczuć (które okazują się kompletnie niepoczytalne. Nie ma świętości. Miłość, rodzina… nic nie zapewnia bezpieczeństwa) walczą z potężniejszym od siebie przeciwnikiem.
To co dla mnie było najbardziej przejmujące w trakcie lektury, to chyba właśnie to totalne zanegowanie jakiejkolwiek metafizyki, która mogłaby stanąć po stronie ostatnich sprawiedliwych. Pozytywni bohaterowie obowiązkowo są samotni. Och, mają naturalnie swoją religię i swoje przekonania, ale w konfrontacji z wszechpotężnym Archerem i tak chodzi ostatecznie o determinację, odwagę i.. czysty przypadek.
Reasumując, Czerwony kościół bardzo fajnie pokazuje jak pojemny jest horror jako gatunek i że już wkrótce (jestem o tym przekonany) konserwatywne teksty o tym, że lepiej siedzieć w domu i nie badać, nie eksperymentować, nie próbować zostaną zastąpione przez horrory, których głównym zadaniem będzie krytyczne spojrzenie na rzeczywistość… pewnie na rzeczywistość społeczną, bo to ona postrzegana jest jako opresywna.