Jest pewien paradoks, który uderza mnie za każdym razem, kiedy sięgam po książki Orsona Scotta Carda – autora Gry Endera, powieści, do której wracam często jak chyba do żadnej innej książki. Powieści, w której nastoletnie dzieciaki zajmują się głównie analizowaniem zachowania własnego, wnikaniem w motywacje, jakimi kierują się dorośli i szukaniem sposobów, by wiedzę tę wykorzystać. Książki, w której przeżycia wewnętrzne bohaterów okazują się ciekawsze niż wartko płynąca akcja. W przypadku twórczości Carda mianowicie z jednej strony z lubością oddajemy się analizie życia wewnętrznego bohaterów, z drugiej zaś szybko dochodzimy do konstatacji, że nikogo – nawet siebie – nie możemy poznać do końca. Że – w zasadzie – to każdy człowiek jest varelse – nawet dla członków najbliższej rodziny.

Paradoks ten jednak zupełnie nie wpływa na klasę powieści Carda. Książek, będących opowieściami tyleż o obcych z kosmosu, co o obcych, którzy tkwią w nas samych.

 

Języki nordyckie rozróżniają cztery stopnie obcości. Pierwszy to cudzoziemiec, albo „utlänning”, obcy, którego uznajemy za człowieka, ale z innego miasta lub kraju. Drugi to framling – Demostenes po prostu odrzucił akcent z nordyckiego „främling”. To obcy, którego uznajemy za człowieka, ale z innego świata. Trzecim jest ramen, obcy uznawany za człowieka, lecz innego gatunku. Wreszcie czwarty, prawdziwie obcy, varelse. W tej klasie mieszczą się wszystkie zwierzęta, gdyż kontakt z nimi jest niemożliwy. Żyją, ale nie potrafimy odgadnąć celów, jakie skłaniają je do działania. Mogą być inteligentne, mogą być świadome, ale my nie potrafimy się o tym przekonać.