„Alicja w Krainie Czarów” to wizualna rewelacja, uczta obrazów, miejscami dorównująca nawet „Avatarowi” Camerona (a już z pewnością lepsza od niego pod względem scenariusza). Ale zarazem to głównie uczta wizualna – po głębi, wieloznaczności i magii oryginału nie pozostało w tej opowieści wiele.

Nie ukrywam, że wybierając się na „Alicję w Krainie Czarów” według Tima Burtona, oczekiwałem rewelacji. Reżyser tak szalony, że w kolejnych filmach potrafił ukazywać własną żonę jako kobietę coraz bardziej… szpetną, który jako drugą z muz obrał sobie Johnny’ego Deppa, który stworzył „Miasteczko Halloween” i „Gnijącą pannę młodą” – reżyser tej miary po prostu nie mógł zepsuć tak znakomitego scenariusza, jakim była książka Carrolla. Niestety, Tim Burton postanowił oryginał ulepszyć. I nie wyszło mu (i scenariuszowi, i reżyserowi, i filmowi…) to, niestety, na dobre.

Ale po kolei. Alicja jest tu nastoletnią kobietą, która właśnie gotuje się do małżenstwa. Gotuje, ale z pewnością się doń nie pali – jej przyszły mąż jest bowiem po prostu facetem śmiertelnie nudnym, człowiekiem, którego krępują sztywne, utarte zwyczaje, konwenanse. Na szczęście, w dzień zaręczyn na jej drodze staje Biały Królik. Alicja wkracza wraz z nim do nory, która okazuje się przejściem do fantastycznego świata. Świata Królowych – Kier (zwanej tu Czerwonym Czerepem lub Krwawym Łbem Heleny Bonham Carter, o której jeszcze będzie) i Białej (mocno odmieniona, do głębi wymuskana Anne Hathaway). Do świata Szalonego Kapelusznika (dziewczyny piszczą: Johnnyyyyyy!) i Kota z Cheshire (tego akurat nieco inaczej sobie wyobrażałem). Świata wojsk karcianych figur, świata Dziub Dziuba i Żaberzwłoka oraz cudacznych bliźniaków – Dyludyludiego i Dyludyludama.

Bohaterowie właściwie ci sami, co w książce, historia zaś – mocno odmieniona. Alicja, jak się okazuje, powraca tu do Krainy Czarów po latach, choć pierwszego w niej pobytu kompletnie nie potrafi sobie przypomnieć. Budzi to w mieszkańcach krainy uzasadnione podejrzenia, że nie jest Tą Alicją. Tą – czyli przeznaczoną do stoczenia walki z demoniczną Królową Kier.

Alicja jest tu w większym stopniu osobą dorosłą. Nadal jednak nie pragnie spełnić niczyich oczekiwań, nie chce wyłącznie wykonywać cudzych poleceń. Pragnie iść własną drogą, pragnie zachować swą wyobraźnię i nieokiełznany temperament. Jest „mniej Bardziej” – stwierdza w pewnym momencie Szalony Kapelusznik. Nieprawda. Jest o wiele bardziej „Bardziej”, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Tyle, że do spełnienia swej misji musi odkryć siłę, która w niej tkwi. Musi wsłuchać się w głos własnego serca – jak bardzo patetycznie by to nie zabrzmiało.

Dojrzewanie do bohaterstwa, siła wyobraźni, pragnienie poszukiwania własnej drogi – cholernie hollywoodzkie to wartości, ale zarazem to wartości bardzo bliskie Burtonowi i dlatego wypadają na ekranie dość naturalnie. W miarę rozwoju fabuły odkrywamy, że scenariusz ten jest zupełnie inny, niż powieść Carrolla. Bardziej amerykański, miejscami ocierający się o banał, mniej lekki, szalony, dwuznaczny. Raczej amerykanski pod względem dramaturgicznym niż typowo „Burtonowski” – i to chyba jedna z największych jego wad. Problem w tym, że ni diabła nie rozumiem, po jaką cholerę było zmieniać tak dobry scenariusz, jakim jest książka Carrolla. By było grzeczniej? Gładziej? Bardziej strawnie? Z pewnością tak jest – historia ta porwie masy, ale już osoby wychowane na książce może rozczarować.

Nie znaczy to, że całość nie może się podobać. Przeciwnie, ponieważ nosi piętno Burtona, posiada zarazem wszystkie te cechy, za które fani jego kino kochają, a sceptycy – nie cierpią. Jest tu przewrotne poczucie humoru, jest dyskretny urok makabry. Wielkim atutem filmu są oczywiście aktorzy. Depp mimo upływu lat nie tylko się nie starzeje, ale nawet – nie dorasta, dzięki czemu w roli Kapelusznika sprawdza się znakomicie i wygląda świetnie – tak dobrze, że między nim a Alicją pojawia się zaskakująco niepoprawne politycznie (lecz jakże smakowite!) „iskrzenie”. Wasikowska radzi sobie z tytułową rolą zaskakująco dobrze, Hathaway, choć nie ma tu wiele do grania, sprawia się nieźle. Wszystkich jednak – który to już raz chwalę tę aktorkę – przyćmiewa Bonham Carter. Przez efekty specjalne „zmniejszona”, bardzo „zbita w sobie”, z nienaturalnie wielką głową, zwraca uwagę od pierwszej sceny i kradnie film pozostałej części ekipy. Ale kostium i charakteryzacja to tylko jedna sprawa. Bonham Carter jest nade wszystko diabelnie dobrą aktorką, a jej trochę makabryczna kreacja to jedna z najjaśniejszych stron filmu. Kiedy krzyczy „Skrócić o głowę!”, wszyscy drżą z niepokoju. W epizodach słyszymy Alana Rickmana jako Absolema – i jego kreacja to kolejny dowód na to, że jednak filmy zagraniczne powinno się oglądać z napisami.

Choć – jeśli wybierzemy się na wersję z polskim dubbingiem – nie powinniśmy być rozczarowani. Katarzyna Figura w roli Królowej Kier sprawia się dobrze, a Pazura, co może zaskakujące, raczej nie irytuje jako Kapelusznik. Na resztę obsady nie zwraca się raczej uwagi…

Strona wizualna obrazu po prostu olśniewa. Efekty trzech wymiarów są bardzo realistyczne i można być pewnym, że poziom, na jaki wyniósł kino 3D „Avatar” zacznie wkrótce być standardem. Przyznaję, tło jest tu mniej efektowne, mniej w tym świecie fascynujących szczegółów, ale Kraina Czarów i tak urzeka. Choć zarazem jest nieco mniej mroczna, niż światy kreowane w innych obrazach Tima Burtona. Tu warto zaznaczyć – nie polecałbym tego filmu rodzicom z młodszymi dziećmi. Na ekranie pojawiają się i ścięte głowy, i kilka innych makabrycznych elementów krajobrazu – nie wiem, jak zareagowałyby na to bardziej wrażliwe maluchy.

„Alicja w Krainie Czarów” w reżyserii Tima Burtona to więc film, który może się podobać. To obraz zachwycający pod względem wizualnym, to także sprawnie zbudowana narracja. To film poprawny, przyzwoity – tyle, że nieco zbyt mocno trącący banałem i odległy od literackiego oryginału, by można było uznać go za w pełni udany. Powiedzmy tak: choć ustami postaci Burton twierdzi w nim, że warto zawsze obierać własną drogę, to chyba sam reżyser nieco zbyt mocno pozwolił się stłamsić producentom. Oby następny jego film był mniej „kasowy”, a za to bardziej udany.

Udostępnij!