albo raczej: o tym jak Legion i Daybreakers zabierają nas na niedzielną mszę (synonim nudy) popkulturowego badziewia dla nikogo.

Obydwa filmy są świetnym przykładem na to, że dobrze zapowiadający się pomysł nie jest nawet połową sukcesu. Dobry pomysł to tylko (spekulatywnie) dobre pierwsze 20 minut filmu, a kiepska realizacja jest w stanie zniweczyć każdy potencjał i skutecznie zatrzeć w pamięci nawet to (spekulatywne) dobre wrażenie pierwszych 20 minut.

Daybreakrs i Legion są wbrew pozorom (!?) – mit wampira, mit końca świata – filmami bardzo podobnymi. Niby wywodzą się z dwóch zupełnie różnych tradycji: ludowa demonologia i zinstytualizowana, chrześcijańska religijność, ale w toku popkulturowego przerabiania mitów zostały wprzęgnięte w ten sam mechanizm męczących uproszczeń, nudnego schematyzmu i zdegradowanych psychologiczno-egzystencjalnych treści.

Pewnie nie ma się nad czym rozwodzić, bo ten mechanizm nie jest nowy, a mnie nudzi wywarzanie otwartych drzwi, ale w przypadku obydwu wspomnianych pozycji wszystkie wymienione wyżej uproszczenia są tak niesamowicie wystandaryzowane, że w pewien sposób (muszę przyznać) spektakularne. Legion i Daybreakers jednoznacznie pokazują, że wielkie kulturowe mity w zderzeniu z Hollywoodzkimi koncernami nie są w stanie stać się niczym innym, jak tylko starannie wykonaną, ozdobioną efektami specjalnymi, kiczowatą wydmuszką.

Jak napisałem, zarówno Daybreakers jak i Legion mają bardzo dobry punkt wyjścia. Ciekawe, choć wyeksploatowane, motywy zostały lekko przetworzone. Nie mówię tutaj o jakiejś wyjątkowo oryginalnej reinterpretacji. Bo przedstawiony w Daybreakers świat wampirów, był już chociażby w takim Jestem Legendą, a bardziej demoniczny wizerunek anielskich zastępów w apokaliptycznej poświacie zafundowali nam komediowi twórcy świetnej Dogmy. Pisząc więc o pewnym interesującym przeformułowaniu, nie mam na myśli jakiejś rewolucji. Raczej po prostu spójny obraz i temat-samograj.

Pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne. Bo i przerysowany (ale ładnie przerysowany) gotycki świat wampirów w Daybreakers, jak i „sprofanowany” (ładnie sprofanowany) wizerunek aniołów jako bandy zezwierzęconych rzezimieszków zostały zakreślone w lekki, nieco humorystyczny sposób. Wszystko zapowiadało się na wierny konwencji, ale przyjemny obraz z życia potworów i ludzi, dopóki konwencja nie została potraktowana jako byt dominujący i samowystarczalny do realizacji filmu. Twórcy obydwu dzieł udowodnili, nie bez bólu dla widza, że konwencja samowystarczalna nie jest. Zarówno motyw totalitarnego państwa w postczłowieczym świecie, w którym żyją wampiry, a ludzie traktowani są, niczym zwierzęta, jako pokarm, jak i motyw, spełniającej się z woli Boga, apokalipsy (nie tej zapowiadającej nadejście Bożego państwa, ale całkowite zniszczenie) nie były w stanie bez towarzystwa innych sztuczek scenarzystów (intryga, suspens, portrety bohaterów) utrzymać filmu na przyzwoicie zjadliwym poziomie. Obydwa masakrowane przeze mnie filmy to świetny przykład na to, że sama konwencja nie jest jeszcze fabułą i oprócz zlepiania znanych toposów potrzebny jest fabularny wypełniacz, w ramach którego owe wyświechtane przez popkulture, ale uwielbiane przez widzów, stereotypy (nadchodzący heros, jednostka jako antagonista Wielkiej Potęgi/Wielkiej korporacji, jednoznaczni źli i jednoznaczni dobrzy… itp) będą funkcjonować. Twórcy D. i L. najwyraźniej uznali, że sam schemat wystarczy. Tym sposobem otrzymaliśmy ładnie zaprezentowany szkielet popkulturowej przypowieści o wyzwoleniu. Zabrakło bohaterów, autentycznej intrygi, dialogów i napięcia czyli tego wszystkiego, co razem – przynajmniej teoretycznie – odpowiada za wrażenie realizmu. W filmach schemat goni schemat, nic z tego nie wynika, a stopień niełagodzonej niczym przewidywalności nie jest choćby odrobinę zacieniony.

Daybreakers

I tak w Daybreakers mamy postać jedynego sprawiedliwego wampira-badacza ludzkiej krwi, który tak z natury i przekonań (choć wcześniej nie przeszkadzały mu pracować dla koncernu) ad hoc staje po stronie garstki ludzi-buntowników. Potem jako jej elitarny członek przypuszcza atak na siedzibę Wielkiego Złego, które – w tym konkretnym przykładzie – jest bardzo, bardzo złym szefem bardzo, bardzo złej korporacji. W międzyczasie mamy znany obrazek sielankowego życia w obozowisku rewolucjonistów (Tutaj nie ma miejsca na konflikty i złożone sytuacje, wszyscy są ze sobą spokrewnieni i dla wszystkich najbardziej liczy się szacunek i sprawiedliwość), chylące się ku upadkowi, choć wciąż potężne i głupio bezkompromisowe imperium zła i… wątek miłosny.

Konfrontacja zantagonizowanych obozów jest banalna i oczywiście towarzyszy jej wyzwolenie uroczej heroiny. Równie banalny, łopatologiczny i chyba jednak niezamierzenie śmieszny jest sam finał. Jestem pewien, że miał być patetyczny i dramatyczny, ale wyszedł żałośnie zabawny.

Ciekawe pomysły: farmy z ludzi i mutacje samych wampirów zostały zepchnięte do roli kilkuminutowych obrazków pomiędzy kolejnymi „zwrotami akcji”.

O postaciach nie ma co powiedzieć, bo są to zwyczajne marionetki, które nie tyle prezentują kolejną ideę, ile brutalnie obrazują poszczególne „obowiązkowe” dla gatunku typy bohaterów. Nie ma tutaj miejsca na jakąkolwiek personifikację i niezależność. To zabawne na swój sposób, że film o wolności i walce o wolność w tak totalitarny sposób traktuje swoich własnych bohaterów. Nie pozwala im na nic ponad pasywne, pozbawione jakiejkolwiek autorefleksji wykonywanie woli fatum-konwencji.

Niewiele lepiej jest z filmem Legion.

Trochę lepiej jest, ale niewiele. I tylko na początku. Bohaterowie, pierwotnie napisani z odrobinką poczucia humoru, szybko okazują się równie zniewoleni i do niczego jak bohaterowie Daybreakers. Wypełniając fabularne luki niby-rozmowami, skaczą od jednego pseudozdarzenia do drugiego. Te pesudozdarzenia to strzelanki za którymi ma się niby kryć walka z zastępem, ogarniętych potrzebą Zniszczenia, aniołów-demonów. Pomiędzy tymi strzelankami serwuje się kiepskie scenki rodzajowe z cyklu: ostatni ludzie na ziemi. Czyli rozmowy o bzdurach.

Strach i desperacja walczących zapisana paroma wyświechtanymi zwrotami, minami i jękami niebezpiecznie szybko traci na dramatyczności, żeby w końcu bez zachamowań połączyć się z otchłanią filmowej nudy. Tragedia hipotetycznej matki przyszłego zbawiciela pokazana jest tak, aby przypadkiem nie zaserować widzą sympatycznej i realistycznej postaci kobiecej, a posągowa wielkość i wyjątkowość Gabriela ograczona została do „ja być Rambo”.

I po raz kolejny próbuje nam się wmówić, ze przepis na sukces i dobre rozrywkowe kino jest prostrzy niż jest w rzeczywistości. Wcale nie wystarczy chwytliwy temat (apokalipsa plus złe anioły), duża porcja kina akcji i standardowe motywy. Potrzebna jest jeszcze do tego, zmontowana na boskiej zasadzie nie umownej przyczyno-skutkowości fabuła, generująca takie coś jak suspens i realistyczni, niegłupi i nienudni bohaterowie.

Projekt Legionu (i Daybreakers) najwyraźniej zakładał, że suspens wyjdzie jakoś tak przy okazji, a jak nie wyjdzie to efektach specjalnych widzowie uznają, że pewnie gdzieś tam był.

***

Co jakiś czas słyszy się głosy, że wymaganie klasy od stricte komercyjnych filmów jest dowodem na sprzeczną z prawem doboru naturalnego naiwność, albo zwykłą głupotę, silenie się na pseudointelektualizm, czy inną czarną magię. Oczywiście taka akceptująca bylejakość postawa jest bzdurna. Bo dlaczego niby nie wymagać od kina rozrywkowego i komercyjnego, tego czym właśnie chce być: rozrywką. Rozrywki nie dostarczą nam przecież nijakie fabuły i nijacy bohaterowie.