(czyli krótka)

A po ichniemu Dying Breed.

Australijskie horrory cieszą się stosunkowo sporą estymą wśród fanów grozy. Wolf Creek znalazł się nawet w książkowym zestawieniu Paszylka najciekawszych horrorów. A tak jak w przypadku tamtej produkcji wydawało mi się, że jest przesadą stawienie jej pomiędzy klasykami gatunku, tak Dying Breed jest produkcją – mówiąc delikatnie – powielającą wszelkie błędy i koszmarki amerykańskich seryjnych produkcji dla popcornożerców.

Fabuła oparta jest na informacjach sięgających czasów, kiedy Australia była jeszcze kolonią karną brytyjskiego Imperium. Jeden ze skazańców, okrutny Plackarz przeżył w wyjątkowo trudnych warunkach tylko dzięki pożywaniu się ludzkim mięsem. No i mijają sobie lata, lata, lata… i w miejscu, które niegdyś było jego siedliskiem, odnalezione zostało ciało utopionej w rzece turystki. Po ośmiu latach (!) jej siostra razem z obowiązkową grupą niefrasobliwych towarzyszy wyrusza w tamte rejony, z jednej strony po to aby zmierzyć się z tragedią, z drugiej, aby szukać domniemanych śladów wymarłego wilka tazmańskiego, który to, wg naszej bohaterki, przeżył właśnie w tamtej okolicy. Bohaterowie trafiają do widmowej, obleśnej, tak tylko jak to się w bajkach zdarza, wioski i rozpoczynają swoją wyprawę w głąb lasu. Nie będę wieszał psów na fabule, bo, jak pokazuje wiele przykładów, wtórność, brak oryginalności to nie są jeszcze grzechy śmiertelne kina popularnego i przy odpowiedniej dawce napięcia i talentu można nadal w prostych ramach zmieścić całkiem sensownie kolejną tę samą historię o tych samych ludziach. Więc to nie to jest najpoważniejszym błędem twórców Dying Breed. Ich najpoważniejszym błędem jest za to wszystko inne.

-> Bohaterowie (kiedy wydaje się, że głupiej zachować się nie mogą, to oni właśnie postanawiają udowodnić, że jednak mogą)

-> Nijakość czarnych charakterów (niby wiele tutaj nie trzeba wystarczy zmajstrować obleśnego obwiesia z nożem, tasakiem czy czymkolwiek i motywacją tak naprawdę jakąkolwiek byle wpisywała się w logikę horrorowej konwencji, ale jak się okazuje nawet to można spieprzyć. Niby są paskudni i bezwzględni, ale w tym wszystkim nie potrafią wzbudzić ani ksztyny totalnego strachu)

-> Finalny suspens (Boże coś Polskę… czyli w stylu zabili go, utopili i zgwałcili. Dosłownie[!])

-> Nachalny motyw z diabłem tasmańskim… (Nudny wątek tropienia śladów przez totalnych debili, którzy chcąc zrobić zdjęcie dzikiemu zwierzęciu biegają w ciemności z latarkami i drą się do siebie na całego, czysty high life… Aż się nie można doczekać, aż ich wreszcie połamią na kawałki)

-> Nie sądziłem, że to kiedyś napiszę… ale… TOTALNY BRAK HARDKOROWYCH SCEN GORE (Powiedzmy sobie szczerze można zrobić horror o niczym, ale przy władowaniu odpowiedniej ilości scen krojenia, ciachania i wyrywania wnętrzności daje radę zmontować to w podnoszący adrenalinę produkt. Nawet tego nie uraczymy podczas projekcji Dying Breed. Niby jest brutalnie i dosadnie, ale jakieś to wszystko takie poprawne, przewidywalne i grzeczne…)

Powiem Wam szczerze, że dawno nie wymęczyłem się tak na niczym. Nawet idiotyczny remake Domu na przeklętym wzgórzu bije na głowę tę niby realistyczną i niby brutalną produkcję. W takich chwilach doceniam twórców Piły, bo tam przynajmniej wysilają się w wymyślaniu spektakularnych pułapek i nie rżną głupa, że robią coś więcej niż badziew.

Nie polecam.