„Bazyl. Człowiek z kulą w głowie” to czarująca bajka o człowieku, który wypowiada wojnę koncernom produkującym broń. Pięknie opowiedziana, zabawna, wspaniale sfilmowana – po obejrzeniu filmu można jednak dojść do wniosku, że czegoś jest w nim za mało. Że jest on za mało zabawny jak na komedię, za mało wciągający jak na film sensacyjny i za mało wiarygodny jak na dzieło filmowe w ogóle. Większości widzów powinien jednak przypaść do gustu – Jean-Pierre Jeunet potrafi bowiem uwodzić kinomanów jak mało który reżyser.
Ale: po kolei. Ojciec Bazyla (znakomity Dany Boon) zginął, gdy chłopiec był małym dzieckiem. Jego matka nigdy nie pozbierała się po wypadku, nasz bohater trafił więc do sierocińca. Po latach, mimo zamiłowania do wynalazków, pracował w wypożyczalni kaset video – do czasu, gdy po nieodległej strzelaninie zbłąkana kula trafiła go prosto w czoło. W tym momencie Bazyl traci wszystko – pracę (zostaje zastąpiony przez niezbyt lotną, za to zdecydowanie ładniejszą młodą kobietę), dom i cały swój dobytek. Ląduje wówczas na bruku.
Na szczęście – jak to w bajkach (kłania się schemat Proppa) – szybko pojawia się pomocnik. Weteran (Jean-Pierre Marielle), który wraz z przyjaciółmi mieszka na pobliskim złomowisku, przywracając do życia wyrzucone przez ludzi sprzęty i zmieniając je w misterne konstrukcje. Przypadkowe spotkanie staje się punktem zwrotnym w karierze Bazyla, a natrafienie na stojące naprzeciw siebie siedziby firm produkujących militaria (tej, która wyprodukowała nabój tkwiący w głowie Bazyla i tej, która odpowiada za produkcję min) staje się początkiem wielkiej krucjaty. Filmowej krucjaty, którą oglądać będziemy z dużą przyjemnością.
Wydaje się, że wszystko jest tu na swoim miejscu. Przede wszystkim mamy do czynienia z paradą postaci arcybarwnych. Przyjaciele Bazyla to charaktery na pograniczu jawy i snu – kobieta-guma (Julie Ferrier), która potrafi chować się w walizkach i wśliźnie się właściwie wszędzie, trochę szalony, nieco zamknięty w sobie konstruktor niesamowitych urządzeń, dziewczyna, która jednym spojrzeniem jest zdolna wszystko zmierzyć i zważyć (Yolande Morreau), człowiek, który bije rekordy w strzale z armaty ludzkim pociskiem na odległość – w charakterze pocisku, a jakże(koncertowo grający Dominique Pinon), Remingdton, odgrywający jedną z kluczowych ról w snutej przez Bazyla intrydze (wybitny Omar Sy, którego mimika przechodzi tu ludzkie pojęcie)… wreszcie: sam Bazyl, małomówny, czasem: nie potrafiący się wysłowić człowiek o niesłychanie smutnej twarzy, który ujawnia przenikliwy umysł i wrażliwą duszę… Dla nich ogląda się tę opowieść, to oni są jej największymi atutami. Tym bardziej, że aktorzy sprawiają się doskonale i właściwie nikomu nie można tu zarzucić „niedoróbek”.
Z drugiej strony – mamy cudowne zdjęcia. Miasto w obiektywie Tetsuo Nagaty wypada niesamowicie, pastelowe barwy cieszą oko, podobnie jak dziwy, które mamy okazję oglądać. Muzyka jest bardzo dyskretna, stanowi jedynie subtelne dopełnienie całości – nie przeszkadza, ale też nie przykuwa uwagi.
Tempo opowieści jest błyskawiczne. Dzieje się dużo i szybko – jak w prawdziwym filmie sensacyjnym. A jednak od początku – poprzez sposób prowadzenia opowieści – odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z czymś więcej, niż „tylko komedią” czy „tylko sensacją”. Nie będzie tu wielu widowiskowych wybuchów, nie będzie też radosnego wycia – zamiast tego będziemy uśmiechać się pod nosem, gdy wyczujemy ironię czy sarkazm, gdy ta gorzka w gruncie rzeczy historia naprawdę do nas dotrze.
Wydawałoby się, że będzie idealnie. A jednak – mamy też wrażenie braku. Można odnieść wrażenie, że reżyser z charakterystycznej dla swoich filmów konwencji (przypomnijcie sobie choćby “Amelię”!) korzysta świadomie (by nie rzec – cynicznie). Że cały ten artyzm jest tak wysmakowany, że prawie sztuczny. Że – wreszcie – momentami widać szwy całej tej konstrukcji. Przeszkadza to, gdy widzimy, że reżyser i scenarzyści nie mają pomysłu, w jaki sposób wyjaśnić którąś z drobnostek (jak choćby tę, dlaczego właściwie Bazyl stracił mieszkanie). „To tylko piękna baśń” – zdają się mówić wtedy. To tylko baśń.