O nowozelandzkiej Czarnej owcy było przez chwilę głośno, jak o większości filmów, w okolicach premiery. Mówiono wtedy, że zabawna, że udany pastisz… Obiecywałem sobie obejrzeć to cudo już wtedy (czyli dawno temu), ale obiecanki-cacanki i filmu nie obejrzałem. Aż do teraz… I co można napisać? No właśnie, że zabawna, że pastisz…

Fabuła w skrócie. Fabuła naturalnie jest pretekstem do zaaplikowania widzom pewnej dawki absurdalnego humoru. Zostajemy wprowadzeni na ekologiczną farmę. Na farmę przybywa główny bohater, cierpiący od czasu dzieciństwa na fobię przed owcami, Henry. Henry ma podpisać dokumenty, które poświadczą, że jedynym zarządcą i właścicielem owczarni zostaje jego brat, Angus. Szybko okazuje się, że niezupełnie racjonalny Angus ma plany, które najpewniej nie przypadłyby do gustu ani Henry’emu, ani ich zmarłemu ojcu, ani grupce ekologów, protestujących przeciwko genetycznym eksperymentom na zwierzętach. Angus i grupa jego popleczników jednak eksperymentują, a eksperymenty (jak to eksperymenty) lubią wymykać się spod kontroli. Tak jest, oczywiście, i tym razem. Zmutowane, ludożerne owce zostają uprowadzone przez niczego nieświadomych ekologów i wydostają się na wolność. To jest początek wyjątkowo malowniczej zarazy, która owce przemienia w żądne krwi bestie, a ludzi w owczą wersję wilkołaków.

Wyprostować wyjątkowo niebezpieczną sprawę może jedynie Henry i jego nowo poznana towarzyszka niedoli.

Czarna owca jest naprawdę zabawnym filmem, udanym pastiszem. Gagi są realizowane ze sporym wyczuciem i smakiem. Radykalni fani humoru Scary movie mogą poczuć się zawiedzeni. Film bowiem bardziej niż na tanich żartach opiera się na wyśmiewaniu konwencji, absurdalnych sytuacjach i zgrabnie przerysowanych bohaterach. Przy czym warto zaznaczyć, że żarty z konwencji mieszczą się w mainstreamowych standardach, co znaczy że już takie żarty znacie.

Czarna owca jest odjechana, ale jest odjechana bezpiecznie. Szalony humor mieści się w pewnych, akceptowalnych i sprawdzonych granicach. Bardziej zdecydowane i zdecydowanie autotematyczne były już żarty w pokazywanym na ostatnim horrorfestiwalu, filmie Diagnoza: śmierć. Jako parodia gatunku o wiele lepiej sprawdza się też obrzydliwy Topór. Tym niemniej Czarną owcę warto obejrzeć, bo jest autentycznie zabawna. Przyznam, że chyba spodziewalem się dzieła nieco bardziej zwariowanego i nawiązującego do campu. Dostałem za to dobrą komedię, więc też nie powinienem narzekać, dlatego z narzekaniem koniec.

Fabuła i pewne pomysły wykorzystane przez twórców Czarnej owcy przypominają mi równie wart obejrzenia Wallece i Gromit: Klątwę królika. Podobna nonszalancja, która bardzo dobrze sprawdza się na ekranie.

Kończąc powtórzę: Czarna owca to zabawna parodia horroru niekoniecznie dla koneserów tego gatunku, co znaczy mniej więcej tyle, że aby dobrze się na niej bawić nie trzeba być znawcą horrorowych struktur i schematów. Aczkolwiek pewna odporność na obrzydliwości raczej wskazana.

Polecam!

PS

Zdradzę, że ja się tych owiec momentami nawet bałem. 😛