„Dzień dobry TV” to film, który bardzo łatwo odróżnić można od większości kręconych dziś komedii romantycznych. Przede wszystkim bowiem posiada on scenariusz. Po drugie: jest autentycznie zabawny. Po trzecie zaś: prócz tego, że pozwala uciec od codziennych problemów, równocześnie dotyka sprawy boleśnie rzeczywistej: przemijania.

Becky Fuller (Rachel McAdams) to młoda dziewczyna, próbująca swych sił w zawodzie producenta telewizyjnego. Po utracie wcześniejszej pracy, gdy traci już nadzieję na odmianę losu, otrzymuje nieoczekiwaną szansę. Ma pracować w porannym programie telewizji IBS i podupadające mocno pasmo zawrócić z drogi ku przepaści. Pomagać jej w tym mają nieświadomi zagrożenia, starzy telewizyjni „wyjadacze”, pogrążeni w rutynie i marazmie – zarówno technicy, jak i prezenterzy (a wśród nich wspaniała Diane Keaton w roli Coleen, niosącej niemal cały ciężar programu na swoich barkach). Pomagać jej w tym ma również wyczekujący w cieniu na emeryturę Mike Pomeroy (Harrison Ford) – niegdyś wybitny reporter, zdobywca dziesiątek nagród i wyróżnień, człowiek jednak zarazem boleśnie zgorzkniały (jak mówią współpracownicy: jeden z trzech najgorszych ludzi na świecie).

Nie, nie jest łatwo. Choć Becky dwoi się i troi, choć sięga po najbardziej drastyczne środki, choć zaangażowana jest w pełni, opór zespołu i niechęć widzów wydają się niemożliwe do przezwyciężenia. Może się zdarzyć i tak, że pasmo poranne zastąpią powtórki seriali i teleturniejów. Ale przecież mamy do czynienia z komedią. I choć wątek romantyczny jest tutaj na drugim planie, reguły gatunku muszą być przecież zachowane.

Zawdzięcza swą jakość film Rogera Michella kilku czynnikom. Przede wszystkim: solidnej robocie reżyserskiej. Michell prowadzi swoich aktorów szeroką, utartą drogą, ale pilnuje tempa i napięcia z precyzją zegarmistrzowską. Sprawny montaż, dużo przyzwoicie dobranej muzyki, sprawne prowadzenie kamery – może nie znajdziemy tu fajerwerków, ale naprawdę nie możemy się do najmniejszych nawet szczegółów przyczepić.

Po drugie: aktorom. Świetnej Rachel McAdams w roli producentki, wobec której określenie „nadpobudliwy” wydaje się najsłabszym z możliwych. Zaangażowana, wiecznie optymistycznie patrząca na rzeczywistość, stale stawiająca sobie i innym nowe wyzwania, a jednak – często borykająca się z problemami, które i nas, i ją przerastają, szybko zjednuje sobie sympatię widzów. Pracoholiczka, która nie potrafi nie odebrać telefonu, która nawet podczas randki zerka w serwisy informacyjne, by znaleźć materiał na następny dzień, a zarazem osoba bardzo ciepła i życzliwa wobec wszystkich wokół – ot, bohaterka na miarę naszych czasów.

Zawdzięcza film równie wiele znakomitej Diane Keaton, której nazwisko jest chyba najlepszą rekomendacją dla „Dzień dobry TV”. Jej Coleen to Kobieta w kwiecie wieku, prezenterka, która idealnie wpisuje się w panujące mody i konwencje, choć równocześnie jest osobą wyraźnie starszą niż jej koleżanki i koledzy z innych stacji. Trochę jej współczujemy, gdy musi robić z siebie idiotkę w porannym paśmie telewizyjnym, a jednocześnie – gdy rano je czasem zobaczymy, nie wyłączamy przecież telewizora.

Również Harrison Ford w roli Mike’a Pomeroya jest nienaganny. Starszawy, zgorzkniały, marzący już tylko o świętym spokoju facet, wyznawca starej dziennikarskiej szkoły, czuje głęboki niesmak, gdy w programie – było, nie było – informacyjnym musi opowiadać na przykład o walce z biegunką u dzieci. Że on, legenda dziennikarstwa, musi wdzięczyć się do widzów, by wpasować się w panujące mody, trendy i obyczaje. Na początku kompletnie w tej konwencji się nie odnajduje, więcej: gardzi tymi, którzy ją akceptują i może nawet lubią. Nie cierpi też swojej producentki – dla niego okazała się ona, mimo uwielbienia żywionego do dziennikarza i prezentera – największą przeszkodą w dotrwaniu do spokojnej starości. Ford gra oszczędnie, nie szarżuje, staje jakby w kontrze wobec obu głównych bohaterek filmu. Staje też w kontrze wobec współczesnego świata, który „do śniadania” nie chce prawdziwego dziennikarstwa. A jednak to chyba bohatera Forda najmocniej zapamiętamy.

Zapamiętamy też z pewnością film Rogera Michella. Zapamiętamy – i tu nastąpi „po trzecie” – dzięki temu, że pomoże nam on zrozumieć, że choć nie ma już dawnych programów telewizyjnych, że choć Starszych Panów zastąpił Szymon Majewski, a Teatr Telewizji – wypiera „Doktor House”, choć wszyscy musimy stale ustępować komuś miejsca – młodsi starszym, a starsi młodszym – to jest to po prostu naturalna kolej rzeczy. Że kultura zmienia się w sposób najzupełniej naturalny, choć dla niektórych momentami nieco bolesny. Że przemijanie – wreszcie – to coś normalnego, codziennego, choć raczej zbywanego przez świat milczeniem i spychanego na margines życia. I – co zaskakujące – ten sam film momentami będzie potrafił doprowadzić nas do łez.

Być może przesadzam, być może filmowi, który arcydziełem nie jest, jest zaś nade wszystko leciutką komedyjką, ogromnie przyjemną i pozwalająca na półtorej godziny oderwać się od rzeczywistości, przypisuję zbyt wiele. Z pewnością jednak „Dzień dobry TV” łączy w sobie wszystko to, co z amerykańskim kinie najbardziej lubię: profesjonalizm realizacji, lekkość formy i kawałek gorzkiej refleksji na koniec. Nie mogę więc nie dodać w tym miejscu: „Polecam!”