– Styka, Ty mnie nie maluj na kolanach. Ty mnie maluj dobrze – rzec miał Bóg do artysty zdobiącego jeden z kościołów. Oliver Parker na pewno nie zekranizował „Portretu Doriana Graya” na kolanach. Czy zrobił to dobrze? Nie jestem pewien. Na pewno jego film to dzieło dość atrakcyjne, interesujące i sprawnie zrealizowane.

Znacie historię Doriana Graya? To posłuchajcie: malarz o skłonnościach homoseksualnych (subtelny Ben Chaplin), zafascynowany urodą i temperamentem młodego Doriana Graya (Ben Barnes), postanawia namalować jego portret. Nie wie, że czyniąc to, pozwoli naszemu bohaterowi pozostać wiecznie młodym i niezwykle atrakcyjnym – mimo czerpania z życia całymi garściami. Dorian bowiem, pod wpływem starszawego arystokraty, rezygnuje z młodzieńczej miłości do Sybil (tylko przyzwoita Rachel Hurd-Wood) – dziewczyny z plebsu. Odtąd jedynie igra z uczuciami kobiet (czasem ze skutkiem ostatecznym), tonie w ramionach kochanek, oparach narkotykowego dymu i strugach trunków. Z biegiem lat Dorian staje się coraz bardziej zepsuty, a cała jego moralna zgnilizna odciska swe piętno na portrecie, troskliwie skrywanym przed światem. Mężczyzna cieszy się życiem i używa go, ile wlezie. Do czasu. Do czasu, gdy stanie na jego drodze pewna dziewczyna – z pozoru tylko cyniczna i obojętna. Ale czy człowiek tak niegodziwy godzien jest szczęścia? Nad tym zastanawiać się będziemy, oglądając film Parkera

Jeśli ktoś dostrzega już pewne rozbieżności w stosunku do powieści Oscara Wilde’a – to dobrze. Twórcy filmu bowiem potraktowali wielkie dzieło z pewną swobodą. Nie bez przyczyny oryginalny tytuł filmu brzmi po prostu „Dorian Gray” – raczej nie znajdziemy tu zbyt wiele informacji o koncepcji sztuki Oscara Wilde’a. Skupimy się raczej na ludziach, ich motywach i życiu. Co dla współczesnego widza będzie z pewnością o wiele bardziej strawne.

Wspaniały jest Colin Firth, którego Lord Henry to postać ogromnie interesująca, bo niejednoznaczna. To człowiek, który w tym filmie solidnie nas zaskoczy. Dobrze radzi sobie Barnes jako tytułowy bohater, z kolei Ben Chaplin jest… cóż, zdecydowanie mniej homoseksualny niż w powieści. Nie sądzę, by widzowie mogli to przeoczyć, jednak postać ta nakreślona jest, moim zdaniem, nieco bardziej subtelnie niż u Wilde’a – ale może po prostu w swoim czasie nie odrobiłem zadania domowego z literatury brytyjskiej i amerykańskiej.

Mniej subtelne jest za to wykorzystanie powieściowego portretu. Parker użył go, by wprowadzić w film elementy gotyckie, składowe konwencji horroru. O ile twarz Graya na portrecie powieściowym wykrzywiała się, o tyle w filmie jego portret żyje, starzeje się, w końcu – gnije. Można zaakceptować, gdy łzawi (choć kicz to w sumie niemiłosierny), jednak wypadanie z niego robaków stanowi już, moim zdaniem, nieco groteskową przesadę. Przyznaję jednak, że reżyser z konwencją gra sprawnie i konsekwentnie (jest pewna scena, która – przy całej swej niewinności –  przypomina nieco podpisywanie paktu z diabłem, sekwencja to znakomita), wykorzystując ją, by opowieść uwspółcześnić i uczynić atrakcyjną dla współczesnego widza. I to mi się podoba – Parker nie usiłuje na siłę przenosić akcji do współczesności czy uciekać się do równie tanich chwytów. Przeciwnie: dodaje jeszcze więcej patyny. Zdziwię się mocno, jeśli nie „kupi” tym widzów.

„Dorian Gray” to więc obraz dobry, sprawnie zrealizowany i inspirujący do dokonywania jego reinterpretacji, choć z pewnością dotknięty paroma mankamentami. To na pewno nie grzeczna „czytanka” dla licealistów, ale też nie dobry materiał dla purystów-literaturoznawców. To po prostu film na wskroś współczesny i postmodernistyczny. To kawał dobrego kina – kina popularnego, ale i obarczonego pewnym ciężarem gatunkowym. To po prostu obraz udany – wreszcie.