Po prostu uwielbiam, gdy podczas dialogu z partnerami słyszę, że nasza redakcja nie otrzyma jakiegoś tytułu, bowiem wydawca dysponuje tylko określoną liczbą egzemplarzy recenzenckich. Jeśli bowiem nie mogą otrzymać ich dziennikarze, recenzenci czy krytycy literaccy, to kto właściwie może? Jeśli nie mogę one trafić do największego na rynku wortalu literackiego, to do kogo dotrą? Cóż, zapewne do dziennikarzy maciupkiej gazetki, którzy zamieszczą dwuzdaniową notę na przedostatniej stronie. Bo przecież prasa drukowana jest zawsze lepsza niż internet…

Gazeta lepsza od sieci

Nie, żebym nie lubił gazet lokalnych. Wręcz przeciwnie – w prasie lokalnej sam pracowałem, lubię ją i regularnie czytuję. Tyle, że nikt chyba nie sięga po nią, aby poczytać o niedawno wydanych książkach. A więc, mili Państwo, nie ten TARGET – jeśli oczywiście wiedzą Państwo, o co mi chodzi. Nawet najmniejszy serwis o książkach, nawet średnio popularny blog, którego autor jest zagorzałym czytelnikiem, okaże się lepszy do celów marketingowych, niż gazeta – lokalna, regionalna czy ogólnopolska. A jeśli liczba jego użytkowników sięga tygodniowo 35 000 – czyli wielokrotnie przewyższa nakład większości wydawanych w tym kraju książek, wybór odpowiedniego narzędzia nasuwa się sam.

Burn this b…ook!

Ale zmierzajmy do sedna. Otóż nie tak dawno rozmawiałem z naprawdę doświadczonym wydawcą, który w swej pracy przebył wszystkie szczeble kariery – od szarego pracownika działu promocji, po stanowisko wiceprezesa i właściciela wydawnictwa. Usłyszałem wówczas, że nie ma cudów – w przypadku 99% książek nawet, gdy dystrybutorzy, sieci i księgarnie wezmą na siebie cały nakład, prędzej czy później nastąpią zwroty. Jeśli pierwszy nakład się rozejdzie (przypadki to naprawdę, naprawdę nieliczne), zwroty będą miały miejsce po przygotowaniu dodruku. Co zaś się robi ze zwrotami? Promocję, przecenę – powie ktoś. Bzdura! Jeśli ktoś widział kiedyś nieużywaną, przecenioną o 70% książkę, która wówczas się sprzedała – uprzejmie proszę o sygnał. Znakomitą część zwrotów, proszę Państwa, zwyczajnie się mieli. Czy nie lepiej więc, by egzemplarze te trafiły od razu do osób, które literaturą się interesują i z których każda dzięki publikowanym przez siebie nawet najkrótszym tekstwom sprzedaż podbić może o tych kilka – kilkanaście – kilkadziesiąt – kilkaset egzemplarzy?

Jak działa recenzja?

Recenzja bowiem działa, mili Państwo. To fakt, rzadko się zapewne zdarza, by setki internautów po przeczytaniu tekstu o książce chwyciły portfele, wybiegły z domu i na łeb, na szyję leciały do księgarń. Częściej już bywa (a właściwie: całkiem często), że internauta klika w zamieszczony obok recenzji przycisk „Kup”, „Zobacz ofertę” czy „Do koszyka” i nabywa ją za pośrednictwem księgarni internetowej (i tu Kolportera pochwalę za bardzo ładną, sprawną i funkcjonalną integrację księgarni z wortalem Granice.pl) Często podsyła link do recenzji znajomym i przyjaciołom (ileż my wejść mamy z maili czy komunikatorów!), czasami pytając tylko, czy znają dany tytuł. Ci klikają, czytają recenzję, wysyłają link do niej dalej… I niesie echo po lesie. Jeśli recenzje pojawią się w kilku serwisach, wówczas się je porównuje, dyskutuje jeszcze więcej, podsyła sobie nawzajem, szum narasta. Internauci muszą zostać zasypani informacją o książce, muszą znajdować ją w mailingach, wiadomościach, newsletterach, subskrypcjach, na czatach, podczas dyskusji i w działach zawierających nowości czy recenzje, na Blipach i Twitterach (nie tylko w mikroblogach wydawców!). Muszą widzieć konkursy poświęcone danej książce… I wiele, wiele więcej…

Oczywiście, efekt nieczęsto jest natychmiastowy. Zdarza się, że proces cały trwa tygodniami, miesiacami, czy nawet – latami. W tym miejscu interesujące chyba zestawienie najbardziej popularnych w całej historii serwisu Granice.pl recenzji wraz z liczbą czytań. Swoją drogą ciekawe, dlaczego redakcje tego rodzaju zestawienia tak rzadko publikują, unikając jak ognia możliwości podania liczby czytań danego tekstu? Nadmienię tu, że ponad połowa spośród prawie 2300 recenzji przekroczyła barierę 2000 czytań, a niemal wszystkie opublikowane wcześniej niż miesiąc temu zyskały więcej niż 1000 czytań. Biorąc pod uwagę, że publikujemy obecnie średnio 3-4 recenzje dziennie, jest to wynik imponujący. Dla porównania – w moich ulubionych jeśli chodzi o szatę graficzną Papierowych Myślach (www.papierowemysli.pl) jedynie 26 tekstów przekroczyło magiczną barierę 1000 czytań.

Najpopularniejsze recenzje w wortalu literackim Granice.pl

Tytuł Autor Wydawnictwo Czytań
Oskar i pani Róża Eric-Emmanuel Schmitt Znak 28510
Mały Książę Antoine de Saint-Exupery Muza 13235
Konające zwierzę Philip Roth Czytelnik 12845
Opowieści z Narnii. Lew, Czarownica i stara szafa C. S. Lewis Media Rodzina 11403
Sztuka kochania Michalina Wisłocka Santorski & CO 10866
„ Sto pociągnięć szczotką przed snem” Melissa P. (Panarello) Prószyński i S-ka 10493
Harry Potter i Książę Półkrwi Joanne K. Rowling Media Rodzina 9996
Bieguni Olga Tokarczuk Wydawnictwo Literackie 9952
Wagina. Kobieca seksualność w historii kultury Catherine Blackledge Prószyński i S-ka 9870
Wujek Karol. Kapłańskie lata Papieża Paweł Zuchniewicz Prószyński i S-ka 9444

Oczywiście, na recenzji poprzestać nie można. Cudów nie ma – każdy tytuł potrzebuje solidnego wsparcia promocyjnego w postaci chociażby konkursu (o darmowych konkursach jeszcze będzie, proszę się nie martwić), banneru, mailingu – i to nie tylko do wiernych klientów sklepu funkcjonującego na stronie internetowej wydawnictwa. Internauci, by poszukiwać recenzji, muszą się o książce najpierw dowiedzieć. Skąd? O tym już innym razem.
Nie dajmy się prosić!

W przypadku egzemplarzy recenzenckich ma więc w naszym kraju miejsce zupełne pomieszanie pojęć. To pewnie efekt mentalności rodem z PRLu – wiedzą Państwo, kartki, reglamentacja towaru, te sprawy. Ale nawet i wówczas nikt nie pomyślał o ograniczaniu dostępu do książek – przynajmniej tych ideologicznie poprawnych. Wielu chciałoby zapewne, byśmy prosili się o książki, byśmy klękali na kolana, obiecywali tysiące gratisowych świadczeń promocyjnych, byle tylko otrzymać upragnioną książkę. Najlepiej zaś, byśmy otrzymali jedną książkę od wydawcy, a dziesięć innych samodzielnie kupili w księgarni i jeszcze do tego wszystkie zrecenzowali. A, przepraszam najmocniej, chała. Jeśli recenzent książki nie dostanie, to jej po prostu nie kupi. Pożyczy. A najczęściej zostawi sprawę, bowiem siedmiu innych, nieco mądrzejszych wydawców, dostarczy mu w to miejsce pozycje równie dobre. Książek bowiem u nas dostatek.

Dlatego cieszę się, gdy otrzymuję mailowe czy telefoniczne zapytania, czy nie moglibyśmy zrecenzować jakiejś książki, czy nie zechcielibyśmy przejrzeć oferty wydawnictwa, choć nie stać go jeszcze na wykupienie u nas promocji za sto, dwieście, czy dwa tysiace złotych. I choć stosy książek w biurze rosną, recenzenci ledwo nadążają z pracą, a sam mam w kolejce do przeczytania i zrecenzowania 72 nowości, w tym 20 „na wczoraj” – odmawiam rzadko. Bo nie chodzi o to, żeby tracić czas, dając się prosić o promowanie książki czy samemu prosząc o to, aby móc cudzą książkę bezinteresowanie wypromować. Chodzi o to, by tę książkę po prostu promować, by pisać o niej i robić wokół niej szum. Na tym nam wszystkim zależy. Prawda?