Jeśli zapytacie mnie, któremu z obrazów nominowanych w tym roku powinien przypaść Oscar w najbardziej prestiżowej kategorii najlepszego filmu, odpowiem: „Nie wiem”. Zapytacie więc być może: „Kto Oscara dostanie?” A, to już zupełnie inna sprawa.
Przypomnijmy: w tym roku zmieniono system głosowania, w dodatku w najważniejszej kategorii listę tytułów nominowanych poszerzono do dziesięciu. Była to z pewnością dobra decyzja pod względem marketingowym – właściwie każdy, kto choć trochę interesuje się kinem, znajdzie wśród nominowanych coś dla siebie. Ale czy wszystkie filmy, które znalazły się w finałowej dziesiątce, są godne nominacji? Który najbardziej przypadnie do gustu członkom Akademii?
Mnogość pytań, jakie dzisiaj zadaję, to nie tani chwyt mający przykuć Waszą uwagę. W ciągu ostatnich tygodni obejrzałem komplet filmów nominowanych i jestem jeszcze bardziej zagubiony, niż tuż po ogłoszeniu nominacji. Choć każdy film rywalizujący w kategorii głównej na uwagę zasługuje, nie widzę tu wyraźnego faworyta.
Nie wyobrażam sobie bowiem, by Oscara mógł dostać „Avatar” Jamesa Camerona. Bo, mimo wizualnych fajerwerków, to film po prostu słaby, to scenariusz banalny, tania agitka z pogranicza polityki i ekologii. To wreszcie tylko „Pocahontas III: Misja w kosmosie”
„Dystrykt 9”? Ten film był dla mnie nadzieją na to, że w kinie science fiction można jeszcze pokazać coś interesującego. Pierwsza godzina była obiecująca, dalej jednak twórcy poszli w stronę taniej (ok, nie pod względem efektów) rąbanki i sporą część ducha filmu zabili.
„The Hurt Locker”, uważany zresztą za jednego z faworytów? Bigelow to reżyserka dobra, tyle że filmów o wojnie widzieliśmy już setki, a ten na ich tle nie wyróżnia się jakoś szczególnie. Jego wymowę wyjaśnia już zamieszczone na początku motto, głoszące, że wojna to nałóg, wojna to fach, który uzależnia. Opowieść o zacnym amerykańskim żołnierzu, dla którego większym problemem jest dokonanie wyboru pomiędzy tysiącem marek płatków śniadaniowych dostępnych w markecie niż ryzykowanie życia, by uzbroić bombę to film bardzo udany, ale od przebłysku geniuszu daleki.
„Blind Side”? Historia (autentyczna o ile pamiętam) chłopaka z tak zwanych społecznych nizin, któremu udaje się zostać zawodowym futbolistą? Krzepiące, dobre, z niezłą kreacją Sandry Bullock – tyle, że również i takie historie doskonale już znamy.
„Precious”. Znowu wkraczamy na społeczne niziny. Mamy tu do czynienia z dziewczyną, którą ojciec wielokrotnie gwałcił, w wyniku czego urodziła ona dwójkę dzieci. To jednak dopiero pierwszy z elementów zaskoczenia – prawdziwie poruszeni będziemy dopiero wtedy, gdy dowiemy się, że skończyła ona kilka klas, a mimo tego nie potrafi czytać. „Precious” to wielkie oskarżenie amerykańskiego systemu socjalnego – twórcy wyraźnie dają do zrozumienia, że takich dziewcząt można spotkać wiele, film jednak daje również nadzieję na możliwość odbicia się od dna. Udany, choć bardzo amerykański w duchu – i cholernie konwencjonalny.
„Była sobie dziewczyna”. Z nizin przechodzimy do tak zwanej klasy średniej, cofamy się za to w czasie o dobrych kilkadziesiąt lat. To opowieść mocna, choć w kostiumie – dziewczyna z rodziny typowych mieszczan nagle trafia „pod skrzydła” wyzwolonego, dużo starszego od siebie mężczyzny. Pod jego wpływem podejmuje odważne decyzje, po czym dowiaduje się, że… Nie powiem, czego się dowiaduje – kameralny dramat ogląda się znakomicie, przemiana (także pod względem wyglądu) głównej bohaterki porusza, to jednak wciąż nie to.
„Bękarty wojny”. Tarantino w stanie czystym. Przez jednych kochany, przez innych – znienawidzony. W jego oscarowe szanse nie wierzę, choć mocno życzę powodzenia.
„A serious man”. Bracia Coen mniej sarkastyczni i dowcipni niż zwykle. Opowieść o przeciętnym amerykańskim Żydzie staje się opowieścią o ludzkim braku wpływu na skomplikowane koleje losu. Bardzo pesymistyczny obraz o tym, że w gruncie rzeczy w żaden sposób nie możemy zapobiec nieszczęściom, które mogą nas spotkać, to rzecz dobra w ogóle, słabsza w karierze braci-reżyserów.
„Odlot”? Jeśli film animowany dostanie Oscara, będzie to symptom bardzo amerykański, ale też zjawisko tragiczne. Bo choć to dobra animacja, to jednak – jak na film dla młodego widza przystało, to zarazem rzecz upraszczająca rzeczywistość ile wlezie. Nie, żebym nie lubił Pixara, ale taki choćby „Wall-e” był o wiele bardziej udany.
„W chmurach”. George Clooney jako specjalista do spraw zwolnień. Zainteresowanych zapraszam do lektury recenzji. Film idealny na czasy kryzysu, prawdopodobnie zresztą w innych czasach by nie powstał. Tyle, że – znowuż – nie aż tak udany, by zasługiwał na najwyższe laury. I nie tak dobry, jak poprzednie obrazy Jasona Reitmana.
Filmy wspólnie sobie omówiliśmy, spróbujmy więc może dojść do twórczych wniosków. Spodziewam się, że członkowie Akademii nie zrezygnują z możliwości nagrodzenia Camerona. Mam nadzieję, że dostanie on nagrodę za reżyserię (choć o wiele lepszą robotę wykonała Kathryn Bigelow w „The Hurt Locker”, lepsze były też „Bękarty wojny” Tarantino i „W chmurach” Reitmana – z tej trójki najchętniej nagrodziłbym Tarantino).
Scenariusz oryginalny? Nagrodę przyznałbym braciom Coen, choć pierwsza scena z „Serious Man” sprawiła mi początkowo niemały kłopot.
Adaptowany? Choć ogromnie żal mi Nicka Hornby’ego („Była sobie dziewczyna”), to nagroda winna powędrować do Reitmana i Turner – „W chmurach”. Po prostu dlatego, że w ich przypadku mamy do czynienia z dużo lepszym, bardziej oryginalnym i twórczym materiałem.
Aktor pierwszoplanowy. Będę zaskoczony, jeśli nagrody nie dostanie Jeff Bridges za „Szalone serce”. Drugie miejsce przyznałbym Clooneyowi, mimo wielkiej sympatii do Morgana Freemana. Bridges w swej roli okazał się naprawdę wielki, stworzył kreację totalną, z którą nikomu spośród tegorocznych nominowanych nie można się równać.
Aktorka pierwszoplanowa? Bardzo medialny byłby wybór Gabourey Sidibe za główną rolę w „Precious” (debiutanka, która pokonuje „stare wygi”), ale o wiele lepsza (najlepsza) była Sandra Bullock, która w „Blind Side” pokazała pełnię swojej możliwości. I to Bullock należy się Oscar, choć w kolejce stoi znakomita Meryl Streep”, która w „Julie i Julia” stworzyła kreację wielką, lecz może szytą nieco zbyt grubymi nićmi.
Film animowany. Tu jest tylko jeden zwycięzca: „Odlot”.
Trudno mi wyrokować w kategorii filmu nieanglojęzycznego, ale mam wrażenie, że może tu być tylko jeden faworyt – Haneke z „Białą wstążką”, filmem wybitnym, o wiele lepszym niż którakolwiek z produkcji hollywoodzkich.
W kategoriach technicznych zwycięży „Avatar” – nie ma dwóch zdań. Reszta kategorii i tak nikogo nie interesuje  (okay, życzę w końcu Zimmerowi Oscara, choć muzyka z „Sherlocka…” szczególnie mi w pamięć nie zapadła).
Zaraz, zaraz… A kategoria główna? A najlepszy film minionego roku? Jeśli nagrodę otrzyma „Avatar”, będzie to najlepszy dowód, że Amerykanie mają już dość kryzysu i potrzebują odskoczni, filmu od rzeczywistości odrywającego, że potrzebują rozrywki i fajerwerków. Jeśli „Blind Side” – to znaczy, że potrzebują nadziei w stylu komercyjnym. Jeśli „Precious” – nadziei, ale w wersji o wiele bardziej wiarygodnej, artystycznej, niebanalnej. Jeżeli nagrodę otrzyma „Hurt Locker”, to znak, że wciąż nienawidzą Busha i mają dość wojny w Iraku. „W chmurach” lub „A serious man”? Znak, że czas kończyć z tym kryzysem, bo choć przyczynia się on do rozwoju kinematografii, to wszyscy mają go dość.
Kogo sam bym wyróżnił? Nadal nie wiem. Pewne jest tylko to, że nie chcę nagrody dla Camerona. A nad pozostałymi kwestiami zastanawiać się będziemy jutro. Oczywiście obiecuję błyskawiczne przygotowanie relacji i komentarza, sukcesywnie też obiecuję dodawać recenzje wszystkiego, co dostało nominację lub nagrodę i jeszcze na naszych ekranach nie lata.
Tymczasem: „That’s all folks”.