Muszę przyznać, że z ciekawością czekałem na kontynuację Hotelu Transylvania Yarbro. Nie żebym spodziewał się czegoś bardzo ciekawego, ale właśnie liczyłem na taką „trącącą myszką” powieść o wampirze i jego równie „trącących myszką” perypetiach.
W Hotelu… Yarbro ubrała swoje czytadło we wdzięcznie przypudrowany kostium XVIII-wiecznego Paryża. W ramach dalszej stereotypizacji historii amerykańska pisarka na miejsce i czas akcji kolejnej części wampirzej sagi wybrała renesansową Florencję.
I tak samo, jak jej Paryż jest jedną wielką kalką z tego jak nauczono nas wyobrażać sobie XVIII-wiek, tak jest też w przypadku XV-wiecznej Florencji. Yarbro serwuje nam obraz miasta, które z jednej strony jest oazą wielkiej sztuki, fanatycznej, wciąż średniowiecznej religijności i machiavellistycznej polityki. To wszystko naturalnie mogłoby smakować tak samo, jak w poprzedniej powieści, (i na to liczyłem!), jednak z powodu całkowicie nieumiejętnie poprowadzonej fabuły, Pałac jest drogą przez mękę. Drogą od czasu do czasu przerywaną śmiechem, powodowanym przeszarżowaniem kiczu i taniego melodramatyzmu, który Yarbro lubi używać w takich samych ilościach, jak brytyjska mistrzyni kuchni swoje ukochane masło.
Ci wszyscy, którzy narzekają na męczącą sentymentalno-erotyczną manierę Anne Rice, powinni zderzyć się z harlequinową stylistyką Yarbro. Pałac przy odpowieniem przetworzeniu mógłby spokojnie odnaleźć się pośród innych tytułów z różowej serii. Bohaterowie tego tomu są, niestety, nie tylko konwencjonalni, ale przede wszystkim mało, mało, mało wyraziści. Pewnie głównym tego powodem jest ich przesadna ilość i nieumiejętnie rozegrana wielowątkowość powieści, nad którymi pisarka wyraźnie nie potrafi zapanować. Ciężko kojarzyć wszystkie te postacie i zdarzenia, nie wiedząc, które z nich okażą się istotne dla fabuły. Zwłaszcza, że niestety nie są ani trochę interesujące i jak się ma okazać, w gruncie rzeczy, ani trochę ważne.
Wykorzystywanie, wyeksploatowanych już do granic możliwości, motywów Yarbro (jak udowodniła w Hotelu Transylvania) opanowała do perfekcji. I w tym miejscu nie jestem złośliwy, bo wydaje mi się, że w Hotelu… zrobiła to z klasą i świadomością banału w ramach którego bytuje jej dzieło, co uczyniło w moim odczuciu z Hotelu sympatyczną literacką grę z czytelnikiem. Niestety w Pałacu Yarbro dała się całkowicie ponieść wyświechtanym motywom, wielokrotnie wykorzystanym rozwiązaniom fabularnym i stereotypowym bohaterom.
Z jednej strony atakuje nas mocno romansowa, tandetnie melodramatyczna fabuła z dwiema staroświeckimi heroinami i hrabią wampirem w rolach głównych. Hrabiemu w tym ujęciu bliżej do podstarzałego lowelasa z elementami (ciągle!) komiksowego superherosa niż mrocznego i złaknionego krwi dziecka nocy; heroiny to natomiast: rozerotyzowana wdowa, przemieniona (z powodu utraty miłości Saint Germana ) w religijną fanatyczkę oraz dawna kochanka najbogatrzego i najbardziej wpływowego magnata XV-wiecznej Florencji, oddana po jego śmierci w bezpieczne i obdarowujące nieopisaną rozkoszą ręce hrabiego Saint German. Z drugiej zaś, banalny i mało przekonujący, „epicki” opis miasta: rywalizacji polityków, nadgorliwości hiper-religijnych duchownych i prób przejęcia władzy nad bogatym regionem przez ościennych władców. W to wszystko wmieszane zostały banalne (BANALNE!!!) tezy o złych skutkach religijnego zaślepienia i niefrasobliwości polityków. Do tego dorzucić trzeba jeszcze kompletny brak interesującej intrygi, suspensu, czy chociażby wyraziście opisanych zdarzeń i objawi nam się obraz, jaki wymalowała swoim sentymentalnym piórem Chelsea Quinn Yarbro -> KICZ!
Kicz, proszę Państwa… i to kicz najgorszego sortu. A Pałacem udowadnia, że bliżej, znacznie bliżej, niż do Anne Rice (co chcieliby polscy wydawcy serii) (przytyk do tekstu na obwolucie Pałacu) jest jej do Stephenie Meyer.